Nostalgia to bardzo ciekawe uczucie, wzbudzające całe spektrum emocji. Z jednej strony wspaniałe, niejednokrotnie wzruszające i chwytające za serce - a z drugiej coś, co potrafi namieszać nam w głowie i zwyczajnie przyćmić umysł.
Nostalgia płata figle. Gloryfikujemy coś, co jest dalekie od rewelacji
Przez bardzo długi czas nie mogłem się doczekać, aż zacznę swoją przygodę z Pokémon Legends: Arceus. Co prawda wszystkie części serii na Game Boyu mnie pominęły, jednak wychowałem się oglądając drogę od zera do bohatera Asha Ketchuma, zbierając naklejki i tazosy z chrupek i czekoladowych rogalików, a potem z rumieńcami na twarzy zagrywałem się w Pokémony na Nintendo DS.
Lata mijały, a pomimo coraz mniejszej ilości czasu poświęcanej marce z kieszonkowymi stworkami, mój szacunek i wewnętrzna miłość nieustannie rosła. Chociaż podczas ogrywania ostatnich części na 3DS i remake’ów poprzednich odsłon na Switchu wkradała się już lekka monotonia, to robiłem to nadal - no bo hej, to Pokémony. Całość piętnowało jeszcze Pokémon GO, w które przez trzy lata zagrywałem się codziennie.
Legends Arceus było dla mnie więc wielkim szczęściem. Nowy rozdział w historii gier dla tej marki, całkowicie inna mechanika i wreszcie świeży gameplay. Do tego od zawsze marzyłem, żeby móc eksplorować otwarty świat z Pokémonami u mojego boku, toczyć walki, łapać nowe stworki we wszystkich warunkach. Doskonała sprawa, prawda? No, nie do końca…
Pokémon Legends: Arceus okazało się dla mnie sporym zawodem
Po blisko 20 wymęczonych godzinach w tym świecie, zwyczajnie się poddałem. Upierdliwy grind, paskudna grafika czy brak możliwości rozwoju postaci pod wieloma względami (co jest przykre ze względu na RPG-owy charakter produkcji). Zwyczajna monotonia z dodatkiem złych animacji i niezachęcającego gameplayu - i nie wiem, czy to wina samego Switcha, który już powinien odejść na emeryturę, czy po prostu gra jest tak kiepska, ale zwyczajnie ciężko czerpać radość z grania. I nawet ta nostalgia w tym wypadku nie pomogła.
Mimo wszystko, Legends Arceus zebrało całą masę graczy - dużo więcej, niż takie Shin Megami Tensei V, Digimony, Monster Hunter Stories 2 czy nawet Yu Gi Oh. To gry zdecydowanie lepiej wykonane pod wieloma względami - ale przez masę wspomnień sprzed lat, większość i tak wybierze Pokémony. Nie odstępujemy marki oferującej średnią jakość, bo kiedyś spędziliśmy z nią piękne chwile - a za rogiem czeka na nas mnóstwo innych gier, oferujących znacznie lepsze doznania.
Są serie gier, które pomimo fali nostalgii, bronią się swoją jakością
Drugą nostalgiczną dla mnie serią jest Crash Bandicoot, lecz tutaj całość wygląda dużo lepiej. Remake trzech pierwszych części wyszedł wręcz doskonale i nie tylko zadowolił graczy mających styczność z serią lata temu, ale spodobał się również młodemu pokoleniu. Crash Bandicoot 4: Najwyższy czas również trzymało naprawdę wysoki poziom - i wstydu nie było, a wręcz przeciwnie.
Z drugiej strony mieliśmy niedawno premierę takiego Kangurka Kao. Nostalgiczne dla wielu IP, które stanęło przed szansą odbudowania swojej marki i wejścia w świadomość graczy nowego pokolenia - bo dla nich Kangurek Kao w tej chwili nie znaczy absolutnie nic. Wielkie nadzieje, ogromny potencjał i możliwości rozbudowania marki do tego stopnia, żeby wkrótce pojawiły się kooperacje z Fall Guys czy Fortnite, a finalnie… zawód, monotonia i błędy. Mimo wszystko można było zauważyć, że ludzie którzy lata temu dorwali pierwszą część z gazety czuli pewnego rodzaju potrzebę bronienia tej gry - a ci, którym nostalgiczne uczucie w ogóle nie towarzyszyło, potrafili przyznać, że jest to zwyczajnie zła gra.
Tworzenie produktów na “fali nostalgii” to jednak spory trend w ostatnich latach, czego przykładem jest zalew remasterów i remake’ów. Teraz sytuacja powoli się uspokaja, jednak jeszcze rok czy dwa lata temu, większość dużych premier była odgrzewanymi kotletami z dodatkiem prób reanimacji starych marek - ale społeczność graczy chyba przejadła się już tym gąbczastym i niemal spleśniałym mięsem. Niestety, ta plaga nie dotknęła tylko gier wideo.
Nie tylko gry. Nostalgia wpływa na odbiór wszystkich dzieł popkultury
W kwestii filmów i seriali działo się to samo i popcorniaki bez polotu zarabiały kupę kasy - bo grały na nostalgii. Przykładów jest wiele - ale takie, które najbardziej mnie dotknęły, to nowe odsłony Grincha, Matrixa czy Ghostbusters. Wszystkie marki kochałem, a w ostatnich latach z każdego filmu wychodziłem z sali kinowej przecierając oczy ze zdumienia, zastanawiając się, co się stało z tak doskonałymi IP.
UWAGA: Ewentualne spoilery z filmu Spider-Man: Bez drogi do domu. W celu ich pominięcia, przejdź do następnego akapitu. Zderzenie z rzeczywistością miałem również po seansie najnowszej części Spider-Mana. Saga z Tomem Hollandem jest doskonała i jest to bezkonkurencyjnie najlepszy kinowy Człowiek Pająk. Pojawienie się w filmie takich aktorów jak Tobey Maguire czy Andrew Garfield sprawiło, że zrobiłem rewatch pierwszego poważnego Spider-Mana i cóż, był to ogromny błąd. Coś, co przed laty uważałem za absolutny top kina superbohaterskiego, teraz okazało się festynem cringe’u. To jednak był miły akcent ze strony Marvela, który na całe szczęście nie zdecydował się wkrzeszać na siłę starych Spider-Manów i wydawać ich "odświeżone wersji" na nowo w kinach. Ot, ciekawostka i gratka dla fanów komiksowego bohatera - i wystąpienie poprzednich Spider-Manów w Bez drogi do domu było po prostu świetnym smaczkiem.
Nostalgia jest fajna, ale przestańmy jej nadużywać
Nostalgia jest świetna, ale opieranie na niej wszystkich działań jest przesadą, która powoli odbija się czkawką. Nostalgiczna fala w popkulturze robi się coraz mniejsza i zmierza do brzegu - i w końcu niezależnie od marki, którą mnóstwo osób trzyma w sercu, słaba jakość zaważy nad odbiorem danego produktu. Bądźmy jak Crash Bandicoot i Spider-Man, nie jak Pokémony czy Neo z Matrixa.
Obrazek wyróżniający: Dim Hou / Unsplash
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu