Filmy

Matrix - Zmartwychwstania. Jest jedna, poważna wada 4. części

Jakub Szczęsny
Matrix - Zmartwychwstania. Jest jedna, poważna wada 4. części
39

Na czwartą część Matriksa czekałem od lat. Pamiętam, jak jeszcze na swoim stacjonarnym komputerze z AMD Phenom, GeForce'em 8800 GT i Windowsem Vista na pokładzie przeglądałem Internet szukając przecieków. Po latach doczekałem się kontynuacji. W sumie trudno jednoznacznie nazwać to, czym rzeczywiście jest Matrix - Zmartwychwstania. Podczas seansu bawiłem się świetnie, ale i zauważyłem rzecz... właściwie "grupę rzeczy", która jest wadą tego obrazu.

Nie bój się, nie znajdziesz tutaj spoilerów. W tym tekście nie będziemy zdradzać szczegółów fabuły lub zakończenia filmu.

Tak jak zmieniła się współautorka opowieści o zmaganiach ludzi z maszynami, Matrix również się zmienił. Surowy, "technocentryczny" i momentami przerażający film w pierwszej części zmienił się w nieco wygładzoną opowieść o powodach i skutkach upadku cywilizacji: rzecz jasna poprzecinaną filozoficznymi, socjologicznymi i kulturowymi wtrętami. W Matriksie - Zmartwychwstania znajdziemy znany dobrze fanom klimat, lecz czas nie ma litości. Fani szukający swojego miejsca w nostalgii, tęsknocie za Matriksem będą jednocześnie ukontentowani oraz rozczarowani.

Doskonale widać, że reżyserka filmu Matrix - Zmartwychwstania chciała pogodzić spełnienie oczekiwań fanów serii z przyciągnięciem do niej osób, które nigdy trylogii nie widziały. Mamy tutaj zatem efektowne zabiegi polegające na wyznaczaniu celów bohaterom i śledzenie ich przemiany w trakcie filmu. Neo w czwartej części ewoluuje podobnie jak w pierwszej. Odkrywa najpierw prawdę o świecie, o samym sobie, a następnie o swoich możliwościach. Z pewnością ucieszy to osoby, które niemal 20 lat czekały na kontynuację serii - jednak zaciekawieni będą także ci konsumenci dzieł kultury, którzy do pierwszych trzech produkcji nigdy nie podchodzili.

Muzyka znajoma, jednak nie tak dobra jak wcześniej

Kręconą niemal 20 lat temu trylogię oparto na muzyce m. in. Juno Reactor, Rob Dougana i Dona Davisa. Ach, nie mogę zapominać również o Rage Against The Machine. Nie będę wymieniać wszystkich muzyków, których utwory znalazły się w filmowej "playliście". Teraz wsparto się produkcjami Toma Tykwera oraz Johnny'ego Klimka. Ci mieli arcytrudne w mojej ocenie zadanie - wprowadzić do filmu klimatyczne połączenie brzmień elektronicznych z symfonicznymi, poważnymi. Ci panowie doskonale wprowadzają dynamikę tam, gdzie trzeba i wprowadzają widzów w nostalgię - jeżeli jest to potrzebne.

Główny duet oraz dobór innych utworów swój cel zrealizował w stu procentach. Niemniej, nie jest to tak genialna ścieżka dźwiękowa jak w trylogii. Ta muzyka nie zapada w pamięć i nie będę oglądać tego filmu ponownie z gęsią skórką na rękach w oczekiwaniu na lubiane przeze mnie produkcje. Nie będę kojarzył ich z konkretnymi scenami. Stworzenie kolejnej części filmu w tak kultowej serii jak Matrix wiąże się automatycznie z bardzo wysoko zawieszoną poprzeczką. Panowie sobie z nią poradzili, ale nie zrobili tego w spektakularnym stylu.

Właściwie cały film ma z tym problem. Nie można powiedzieć, że jest "zły", nie ma podstaw ku temu, aby produkcję od góry do dołu zrugać. Wydaje mi się jednak, że gdyby seria Matrix zaczęła się od "Zmartwychwstań", to ten byłby oceniany przez krytyków i widzów trochę wyżej. Wszystko tam "gra", może poza zastanawiająco marnym CGI w scenach z mątwami i instalacjami maszyn. A może... tak miało być, aby nawiązać stylistycznie do pierwszych trzech części?

Aktorzy w większości odegrali swoje role znakomicie. Keanu Reeves i Carrie-Anne Moss to specjaliści w przyciąganiu uwagi i zachwycaniu widzów. Jedyne, co się u nich zmieniło, to fizis. Niemal 20 lat to szmat czasu (a przecież to było jakby... wczoraj?!) i na przykładzie powracających w kontynuacji aktorów można to bezproblemowo udowodnić. Yahya Abdul-Mateen II jako Morfeusz gra niestety nierówno, albo ja jestem za bardzo przywiązany do Laurence'a Fishburne. Czuć w nim ducha dawnego poszukiwacza wybrańca, ale... to już nie to samo.

Jonathan Groff jako Agent Smith. Tutaj miałem ogromny zgrzyt. Cholernie żałuję i ubolewam nad tym, że Hugo Weaving nie "załapał się" do pociągu czwartego Matriksa. Ten drugi jest specjalistą od odgrywania szczególnie ostrych, trudnych postaci. W pierwszych trzech częściach był do bólu przekonujący jako maszyna, ustanowił swego rodzaju złoty sposób realizacji takowego bohatera. Weaving, o nieco specyficznej mimice i twarzy stworzył "wzorzec" Agenta Smitha. Groff natomiast kompletnie tutaj nie pasuje. Przeciwieństwo Neo w jego wykonaniu to wymuskany, ugładzony młodzieniaszek, który jedynie wyraża się jak Smith. No, może jeszcze podobnie walczy. Ale wcale tak nie wygląda, nie porusza się i nie posiada takiej mimiki. Tak, wiem - Weaving otrzymał propozycję zagrania w czwartej części, ale kolidowało to z jego innymi planami zawodowymi. Szkoda, naprawdę szkoda.

Neil Patrick Harris w roli Analityka po prostu zrobił swoje. Nie musiał niczego udowadniać, bo Lana Wachowski wprowadziła go tutaj jako postać wcześniej fanom nieznana. To aktor ligi najwyższej - po prostu zrobił swoje, zrealizował wyznaczone mu cele i chwała mu za to. Do filmu wniósł naprawdę wiele, poza oczywistym dynamizowaniem fabuły. Jako obiekt zdziwienia i zaciekawienia widzów z pewnością zostanie zapamiętany. Podobnie jak w pierwszych trzech częściach Neo i Smith walczyli między sobą z powodu celów znajdujących się na torze kolizyjnym - tak Harris teraz wchodzi w ten układ i jeszcze bardziej komplikuje zmagania ukazanych postaci.

Przyjemny absurd

Tak mógłbym nazwać to, w jaki sposób skonstruowano fabułę. Sięgnięto po burzenie już nawet nie czwartej, a nawet piątej ściany. Do opowieści wdrożono właściwie Matrix w Matriksie, natomiast do poprzednich części i świata realnego znajdziemy w kontynuacji mnóstwo odwołań. Przy okazji, Lana Wachowski wprowadza w swój obraz dyskurs na temat kierunki, w którym podąża nasza cywilizacja. To ewidentne, bowiem miejsce i czas fabuły "Zmartwychwstań" to nasz świat, w naszym czasie. W trakcie konsumpcji tego dzieła kultury człowiek ma chwilę, w których się zastanawia - może my też żyjemy w swego rodzaju symulacji? A może już je tworzymy? Co by było gdyby okazało się, że jesteśmy jedynie "Simami" w sztucznie wytworzonym wszechświecie?

A jeśli tak, to czy nasi stwórcy również żyją w symulacji?

Ucieczka na motocyklu, która odbywa się na końcu filmu zdecydowanie jest efektowna i porywająca. Sądzę jednak, że pościg na autostradzie, doskonale kojarzony z trzech pierwszych części, w swoim czasie robił znacznie większe wrażenie. Podobnie z bullet time'em. Otrzymujemy wariację na jego temat, wprowadza się przy tej okazji zabawę czasem. Nie, nie - wcale nie w nolanowskim stylu i na tym nie zasadza się całość obrazu. To jedynie dodatek.

Wróćmy do duetu, który w fabule łączy coś, co nazwałbym "iście metafizyczną chemią". Neo i Trinity, ich historia to wcale nie kalka z poprzednich części. Mają oni ogromne znaczenie dla utrzymania nowej symulacji, są w niej generalnie niezbędni. Maszyny poświęciły mnóstwo czasu oraz środków na to, by przywrócić im możliwość dalszego istnienia. Okazuje się, że zmarli mogą powrócić - albo w formie nieskasowanych wygnańców (cześć, Merowing!), albo właśnie jako byty, wobec których maszyny zastosowały coś w rodzaju łaski. Przy okazji, zaskakuje nieco kreacja Morfeusza, który jest teraz czymś (kimś?) odrobinę innym. Czym dokładnie? Lana Wachowski zabawiła się jego imieniem i wyszła poza ramy "imiennika" tej postaci.

Mam wrażenie, że Carrie-Anne miała odrobinę mniej możliwości wykazania się. Keanu natomiast został zmieniony na nieco rozczarowanego życiem człowieka z ogromnym bagażem problemów natury mentalnej (to sen, czy jawa?). Reeves doskonale udźwignął ciężar tak stworzonego bohatera, a także godnie zmierzył się z sobą samym sprzed niemal 20 lat. Zarówno w filmie, jak i w rzeczywistości. Gdyby nie zmarszczki, nieco mniej już wyrafinowane ruchy, a także broda oraz fryzura - byłbym w stanie uwierzyć, że Keanu nie zmienił się nic a nic. Co do Carrie-Anne zdanie mam podobne, choć odrobinę mniej pewne. Dlaczego? Bo po prostu było jej (co może wydawać się absurdalne) w "Zmartwychwstaniach" za mało.

Matrix - Zmartwychwstania. Czy warto obejrzeć ten film?

Oczywiście. To bardzo dobry obraz. Momentami poruszający, czasami zabawny, nierzadko efektowny i zapierający dech w piersiach. Tak, jak poprzednie części (choć "dwójka" i "trójka" były już nieco słabsze i "rozwleczone"). Dobrze bawić się będą nie tylko ci, którzy Matriksa znają. Także osoby, które wcześniej trylogii na oczy nie widziały spędzą w kinie miłe dwie i pół godziny. Co więcej, "Zmartwychwstania" mogą być przyczynkiem do tego, by zapoznać się z resztą.

Właściwie wszystko jest z "Matrix - Zmartwychwstania" w porządku. Muzyka - świetna. Aktorzy - jak najbardziej super. Zdjęcia - żadnych uwag. Fabuła - bez poważniejszych dziur. Coś jest jednak nie tak. Jestem ogromnym fanem części sprzed prawie dwóch dekad i to właśnie do nich będę porównywać najnowszą produkcję. To może być powodem mojego, swego rodzaju spaczenia. Sądzę, że inaczej bym "Zmartwychwstania" ocenił, gdybym nigdy trylogii nie widział. Możliwe, że nawet lepiej.

Mój punkt widzenia definiuje nostalgia, tęsknota za dawnymi już nieco czasami. Gdy w salonie i łóżku rodziców oglądało się Matriksa, gdy Mama i Tata wychodzili wieczorem do znajomych. Gdy łapałem się za głowę obserwując efekty specjalne z tego okresu. Gdy właściwie nałogowo raz jeszcze oglądałem "jedynkę", "dwójkę" i "trójkę" - niemal uprawiając binge-watching.

Matrix - Zmartwychwstania mnie usatysfakcjonował, ale nie wyrwał z fotela. Cieszę się, że w "czwórka" w końcu się ukazała. Oczekiwanie na nią nie było łatwe, poważnie przeszkadzała jej pandemia oraz zawirowania przez nią powodowane. Zazdroszczę tym, którzy zobaczą ten obraz bez znajomości oryginalnej trylogii. Fanów serii natomiast chcę przygotować na niewielki, choć istotny zgrzyt. Poziom i wpływ na popkulturę, z jakimi kojarzymy pierwsze trzy części to gargantuiczny ciężar dla części czwartej. I choć zdołała to unieść, widać jednak że w pewnych momentach robiła to na uginających się nogach.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu