Felietony

Męczę się z kupowaniem i ripowaniem płyt, bo nikt mi ich nie zabierze

Konrad Kozłowski

Pozytywnie zakręcony gadżeciarz, maniak seriali ro...

64

Do jakiego stopnia można być zależnym od chmury? Jeśli chodzi o ulubioną muzykę, to abonamenty i streaming są na tyle zawodne, że własne płyty, lokalna kolekcja i przenośny odtwarzacz są najlepszym wyjściem.

Spotify, TIDAL, Apple Music, Deezer, YouTube Music - z każdej usługi streamingu korzystałem minimum kilka miesięcy, z niektórymi jestem na stałe. Swoboda, jaką oferują, czyli dostęp do kilkudziesięciu milionów utworów, kiedy tylko zechcę, na dowolnym urządzeniu, niezależnie od tego, gdzie się znajduję. Ogranicza mnie tylko dostęp do Sieci, a i to jest coraz mniejszą przeszkodą. Na inną, niestety poważniejszą, wyrastają nawet nie braki w katalogach, a zmieniające się oferty, widzimisie wydawców oraz samych artystów. Niektórzy z nich lubują się w nagrywaniu i publikowaniu kawałków pod wpływem emocji, a nowoczesne serwisy online umożliwiają im błyskawiczne dotarcie do słuchaczy.

Streaming? Znikające kawałki, brakujące albumy i dyskografie, nowe wersje utworów

Kilka tygodni lub miesięcy później okazuje się, że utwór nie wpisuje się w aktualne trendy, wizerunek artysty lub kłóci się z nadchodzącą płytą, dlatego piosenka znika lub zostaje zastąpiona jej inną wersją. Polubiliście oryginalną wersję i nucicie ją pod nosem w wolnych chwilach, ale gdy zechcecie jej posłuchać w odwodzie pozostają jedynie fanowskie ripy do ściągnięcia w postaci plików mp3 albo mało-oficjalne wrzuty na YouTube'a, gdzie trzeba pogodzić się też z redukcją jakości materiału.

Oko, nie aparat. Najlepsze zdjęcia pochodzą ze starszych modeli iPhonów

Tego rodzaju sytuacji, do których można dopisać całą listę przyczyn i scenariuszy, mam już za sobą całe mnóstwo i doświadczenie nauczyło mnie też, że oferty sklepów jak iTunes to także targ z regułami, które nie powstają z myślą o słuchaczach. Single, które są publikowane i dostępne do zakupu, potrafią zniknąć, a na płycie pojawia się delikatnie lub mocno zmodyfikowana wersja utworu, która nie musi nam się aż tak podobać. Regularnie spotykam się ze zdziwieniem u innych, gdy wspominam, że dość regularnie kupuję single w iTunes swoich ulubionych wykonawców, ale gdy wyjaśniam swoje pobudki, to okazuje się, że niejeden z moich rozmówców był w tym samym położeniu i posiłkował się YouTube'em. Jasne, to też jest jakieś rozwiązanie, o ile wytwórnia lub sam artysta nie zorganizuje krucjaty przeciwko krążącym w Sieci kopiom danego utworu.

Ripowanie i kopiowanie? Żmudne i czasochłonne, ale trwałe

Od pewnego czasu cieszę się więc muzyką zgromadzoną przez ostatnie lata na dysku oraz na kompaktach i marnuję czas, na zgrywanie płyt CD do lokalnej biblioteki, ewentualne uzupełnianie tagów i okładek, a później synchronizację z iPodem, który spędził wcześniej sporo czasu w szufladzie, a teraz powrócił do łask. Ten inny, wręcz archaiczny sposób słuchania muzyki przypomina też o innych atutach lokalnego odsłuchu, bo pozwala (lub wymusza, zależy jak na to patrzymy) w znacznie większym stopniu skoncentrować się na danym albumie, kawałku, koncercie czy dyskografii artysty. Nie mając do dyspozycji (prawie!) wszystkiego, na co mogę mieć ochotę, skupiam swoją uwagę na tym, co już mam i doceniam to w jeszcze większym stopniu.

Amazon nakręci dokument o Robercie Lewandowskim!

Jest to na tyle satysfakcjonujące, że pod rozwagę biorę zakup innego odtwarzacz i kieruję swój wzrok ku klasycznemu iPodowi z 120 lub 160 GB wbudowanej pamięci, by nie być zmuszanym do selekcji kopiowanej muzyki, lecz jedynie utrzymywać stopień synchronizacji pomiędzy komputerem i odtwarzaczem. Największym minusem takiego rozwiązania będzie rezygnacją ze słuchawek bezprzewodowych Bluetooth, dlatego rozważam też wybór nowszego iPod toucha z większą ilością pamięci, Bluetoothem oraz synchronizacją przez Wi-Fi.

Niezależność ponad wygodę

Wszystko to podyktowane jest tylko jednym: chęcią pozostania niezależnym, bo zbyt wiele razy dodawane do kolekcji albumy lub pojedyncze utwory z przeróżnych powodów znikały z biblioteki bez śladu, co nie pozwalało nawet na ich identyfikację w późniejszym czasie i dopiero w najmniej spodziewanym momencie okazywało się, że czegoś po prostu brakuje. Owszem, nie jest to zawsze przyjemne, bo zupełnie luźny weekend czy popołudnie spędzone na uzupełnianiu biblioteki to zupełnie coś innego, niż pośpiech, z którym zdarza się zgrywać nieskopiowane jeszcze utwory, dlatego nie zamierzam rezygnować ze streamingu, który znakomicie uzupełnia własny katalog, bo jest po prostu na wyciągnięcie ręki. Ale jako podstawowy sposób dostępu do muzyki na pewno nie będę go traktował.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu