Dekadę temu Mark Cerny wierzył w to, że tradycyjne gry dla pojedynczego gracza umrą w ciągu trzech lat.
To miał być 2014, no - powiedzmy, że góra 2015 rok. Mamy 2021 - gry fabularne, skupiające się na opowiadaniu historii i przytrzymywaniu przed konsolą jednego użytkownika (także w trybie offline) nie umarły. I - w przeciwieństwie do legendarnego projektanta - wierzę, że póki ta branża będzie istnieć, to nigdy się to nie zmieni.
Mogą zejść na dalszy plan, zarabiać mniej, ale gry dla pojedynczego gracza nie znikną
Branża gier tak naprawdę wciąż jest jeszcze młodą. Tak, ma na swoim karku już kilkadziesiąt lat, momenty lepsze, momenty gorsze, ale faktem jest że... to medium stale ewoluujące i zmieniające się na naszych oczach. Sztuczki które działały w 1995 roku nie zadziałają w 2020, ale nie trzeba szukać daleko. Wystarczy rzucić okiem ile pozmieniało się w grach mobilnych od ich początku — powiedzmy, z okolic 2010 roku. W 2021 segment ten wygląda zupełnie inaczej, przynosi twórcom krocie, stale się rozwija i przyciąga kolejnych twórców. A kolejne pokolenie graczy rośnie na naszych oczach - i często pierwsze kroki stawia właśnie tam.
Ale czy to oznacza, że inne rzeczy ich nie interesują? Szczerze - nie znalazłem żadnych badań, ale uogólnianie wydaje się być po prostu głupie. Wszyscy wiemy które gry zarabiają najlepiej, ale są one na zupełnie przeciwległym biegunie niż konsolowa rozrywka. A sukces PlayStation 5 pokazuje, że ludzie wciąż oczekują pełnych gier, bez mikropłatności, oferujących coś więcej niż tylko wspólną zabawę online. Jak jest z dostępnością konsol Sony, wszyscy wiemy - ale nie przeszkodziło im to już w lipcu przebić magicznej bariery dziesięciu milionów sprzedanych egzemplarzy. I mowa tutaj wyłącznie o tzw. early adopterach — prawdziwe szaleństwo dopiero przed nami, w tej sprawie raczej nikt nie powinien mieć wątpliwości.
Oczywiście można spierać się o to, jakie doświadczenie dla jednego gracza miał na myśli Cerny - kontekst jego wypowiedzi dotyczył zmian rynkowych w ogóle. Wiecie, będąc podłączonym do sieci, przeżywając przygodę dla jednego gracza, widzimy ślady bytu innych, którzy byli w tym miejscu przed nami. Nie wirtualnych bytów, a innych graczy — z ich nickami, gamertagami, czy jakkolwiek by je nazwać. I choć świat gier online potrafi być niesamowity - co od lat udowadniają przedstawiciele gatunku MMO - to nie ma się co oszukiwać. Nie są dla wszystkich, mają też swoje wady i problemy, o których regularnie mówi się coraz więcej. Nie są też grami skończonymi: to otwarte byty, których twórcy potrafią się zagalopować na tyle daleko, że społeczność woli przeskoczyć na prywatne serwery z wersją gry bez patcha X, Y czy Z.
Wierzę że wciąż jest miejsce dla gier, w które grami samy. I przeżywamy w nich przygodę po swojemu
Koncert Ariany Grande w Fortnite niewątpliwie okazał się sukcesem - i wydarzeniem wartym zapamiętania - i na swój sposób niezwykłym. Jednak sam jestem graczem, który od wielu lat nie kupuje już subskrypcji PlayStation+ - bo online na konsoli nie gram wcale. Jedyne PvP jakie mnie interesuje, mam na smartfonach i nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić, bo nawet jeżeli gra mi się podoba (jak Pokemon Unite) — to codzienne obowiązki sprawiają, że nie jestem w stanie się w nią zaangażować, by bawić się na poważnie. Zaś granie od wielkiego dzwonu i stałe przegrywanie... po prostu nie daje mi frajdy. Dlatego 99,9% gier które wybieram, to zabawa w pojedynkę. Takie, które zachwycają mnie albo rozgrywką (np. Tetris Effect, Hades), albo historią (tutaj w dużej mierze przygodówki wskaż-i-kliknij oraz visual novelki). I nie potrzebuję do nich żadnych funkcji online, dlatego mam też cichą nadzieję, że takie gry nigdy nie zginą. Nawet jeśli nie będą zarabiać setek milionów dolarów miesięcznie...
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu