Kiedyś najtańszych telefonów z serii nie dało się używać. Dziś są ok., choć mają jedną wadę. Nie są już tanie.
Smartfony „Lite” mają wreszcie sens. Nie jest to jednak zasługa producentów
Taktyka jaką stosują firmy przy wypuszczaniu kolejnych serii jest znana. Co do zasady mamy: wersję najbardziej wypasioną, najczęściej z dopiskiem „pro”, „max” albo jakimś innym naj. Potem jest wersja bazowa która ma mniejszy ekran czy nieco gorszą optykę. I na końcu jest „lite”, „neo” albo cokolwiek co oznacza najsłabszego zawodnika w stawce.
Wcisnąć tandetę nieświadomym klientom
Dawniej wyglądało to tak, że dwie pierwsze, abstrahując od producenta, były jak najbardziej OK. Miały świetne procesory, ekrany, optykę itd. Natomiast Lite miał z nimi tyle wspólnego co ryba po grecku z Grecją. Czyli nic. Słaby chip, marne aparaty, gorsze materiały. Zgadzało się tylko logo i nazwa serii. Oczywiście chodziło o to, by mniej świadomi klienci skusili się na produkt o takiej samej nazwie, którego reklamę mogli zobaczyć w telewizji. A na który nie trzeba jednak wydawać majątku. I przez lata to działało, bo „lite” były bardzo często sprzedażowymi hitami u operatorów. Ale przyjemność ich używania była co najmniej dyskusyjna.
Kryzys zmusza do zmian
Ostatnio jednak coraz częściej okazuje się, że wersje „lite” są dobrymi smartfonami. Producenci zaczęli się do nich wyraźniej przykładać. Dlaczego? Być może chodzi o małą dostępność procesorów. W kolejnych wersjach urządzeń muszą stosować ten sam chip co wcześniej, co jest spowodowane ich małą dostępnością na rynku. Więc są zmuszeni do szukania zmian gdzie indziej, nie mogą w końcu rok po roku sprzedawać identycznego smartfonu, za który żądają więcej pieniędzy. Więc dodają np. głośniki stereo, które kiedyś były rzadkością a teraz ma je prawie każde urządzenie do 2 tys. zł. Albo lepszy ekran.
Dwa przykłady z ostatnich miesięcy
A skoro jesteśmy przy cenie. Co prawda już nie jest tak tanio jak kiedyś, ale za to są to smartfony, których w końcu spokojnie można używać na co dzień. Żeby nie być gołosłownym.
Najpierw zaskoczyła mnie motorola edge 30 neo. Jej test przeczytacie tu. A w skrócie – to zgrabny, ładny, bardzo dobrze działający telefon ze świetnym ekranem, dobrym dźwiękiem i przyzwoitymi zdjęciami. Kosztuje 1900 zł bez złotówki, co oczywiście jak na najsłabszy telefon w serii jest kwotą sporą. Ale patrząc się na ceny nowych smartfonów – jest kwotą akceptowalną. Wszystkie bowiem podrożały o kilkanaście – kilkadziesiąt procent. Co przy cenach flagowców jest skokiem do poziomu 6 tys. i więcej. A przy tego typu urządzeniach, które jeszcze niedawno kosztowały 1300-1500 zł – to skok do poziomu około 2 tys.
Kolejny przykład to Xiaomi 12 Lite, kosztujący 1999 zł. Smartfon właśnie zadebiutował w Polsce. Ma wyświetlacz AMOLED, procesor Snapdragon 778G, (czyli identyczny jak w zeszłorocznym 11 Lite 5G NE), głośniki stereo, przyzwoite aparaty i baterię. Żaden szał, zmian w stosunku do starszej wersji niewiele (tym zajmę się w recenzji), ale w sumie – przyjemne urządzenie.
Oczywiście można, a nawet trzeba narzekać na drożyznę. Choć obawiam się, że nic to nie zmieni. A producenci nawet jeśli kiedyś koszty transportu czy podzespołów wrócą do przedpandemiczno/wojennych poziomów, nie będą skłoni do obniżenia cen. Raczej będą się cieszyć z wyższej marży.
Jednak w porównaniu do wersji „lite” sprzed kilku lat, skok jakościowy widoczny jest gołym okiem. To już telefony które można polecić i które zadowolą swoją jakością większość użytkowników. A nie „podróbki” mocniejszych wersji, które najchętniej cisnęłoby się w kąt po pierwszym dniu. W sumie to dobra zmiana, choć bardziej na producentach wymuszona, niż wynikająca z ich dobrej woli. Przynajmniej tutaj kryzys na coś się przydał.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu