Netflix zachwycał nas swoimi odważnymi decyzjami i ogromnymi inwestycjami w ryzykowne projekty, ale taka praktyka nie przynosi spektakularnych projektów. A ten film miał takim być.

O tym, jak bardzo Netflix potrafi ryzykować najlepiej świadczy ich pierwszy własny projekt, czyli "House of Cards". Inwestycja 100 mln dolarów w serial, zatwierdzona przez Teda Sarandosa bez zgody szefostwa platformy, okazała się być najprawdopodobniej najważniejszą decyzją w historii firmy. To dzięki temu serialowi cały świat usłyszał o Netfliksie, bo produkcja (różnymi kanałami) docierała tam, gdzie serwis VOD jeszcze przez długie następne lata nie był dostępny. Późniejsze wydatki nie były mniej imponujące, bo wielokrotnie powstawały dzięki nim projekty, które nie miały szans powstać pod żadnym innym szyldem. A wiadome, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc Netflix miał też ochotę rzucić rękawicę największym studio filmowym, nie tylko stacjom telewizyjnym.
Duże filmy Netfliksa - w kinach radziłyby sobie lepiej?
To dlatego finansowano takie filmy jak "Bright" i przejmowano takie projekty jak "Potrójna granica". Później powstały też "The Old Guard" czy "Tyler Rake: Ocalenie" i obydwa pokazały, że platforma rzeczywiście może pochwalić się dobrymi widowiskami, które reprezentują wysoki poziom, ale najwyraźniej cierpią z powodu kanału dystrybucji - gdyby trafiały do kin, jestem przekonany, że odbiór byłby o wiele lepszy, bo jednocześnie widzowie byli zadowoleni z 8. odsłony "Szybkich i wściekłych", których nawet nie ma co porównywać do obydwu wspomnianych filmów Netfliksa.
Ale wiele późniejszych produkcji, jak "Misja Stone" czy "Czerwona nota", okazywały się kosmicznie kosztownymi kapiszonami. Nawet jeśli wędrowały na najwyższe pozycje rankingów platformy i wykręcały ogromne statystyki, to oceny krytyków były wręcz miażdżące na tle kwoty, którą zainwestowane w te projekty. Sądziłem, że takie potknięcia Netflix będzie mieć za sobą i, na przykład, "The Gray" na podstawie świetnej historii z książki i braćmi Russo za sterami zmieni sytuację, ale i tym razem mało co poszło po myśli decydentów. Owszem, sequel powstanie, ale o filmie z Ryanem Goslingiem zapomniano równie szybko, co o obydwu produkcjach z Gal Gadot.
Przygotowanie 320 milionów na "The Electric State" wydawało się właściwe. Zatrudniono autorów hitowych "Avengersów", by wyreżyserowali film, a w kontekście obsady postawiono na Chrisa Pratta i Millie Bobbie Brown, obok których na planie pojawili się też Brian Cox, Stanley Tucci, Giancarlo Esposito, Ke Huy Quan i Woody Harrelson. Filarem projektu był designerski projekt, który dawał świetne podstawy do wykreowania angażującego świata i przejmującej historii. Co poszło nie tak?
The Electric State - czy warto oglądać film Netfliksa?
"The Electric State" będzie się podobać każdemu, kto obejrzy film na dużym ekranie i z solidnym nagłośnieniem, bo ta produkcja pod względem audiowizualnym to naprawdę wysoka półka. Widać, że do scenografii oraz CGI przykładano dużą wagę i w wielu miejscach wygląda to wszystko nie tylko niesamowicie, ale nawet niesamowicie wiarygodnie. Jest bliskie temu, co znajdziemy na kartach powieści graficznej pod tym samym tytułem autorstwa Simona Stålenhaga, a nawet to rozbudowuje. Niestety, gdzieś w tym wszystkim zabrakło chęci zbudowania fabuły, która będzie mniej prostolinijna.
Jeśli ktoś zostanie przy ekranie, to raczej dla pokazu widoczków, aniżeli poznania całej historii czy dzięki sympatycznym bohaterom, z którymi się można utożsamiać. Nawet z tak utalentowanymi aktorami nie spodziewano się, że grane przez nich postacie będą pozbawione głębi i motywacji. Niestety, oprócz słabej narracji, także i dialogi - nawet dostarczane przez takie tuzy branży - wypadają koślawo i mało autentycznie. Względem materiału źródłowego pojawia się też spory dysonans, bo zrezygnowano z wyrazistego, acz cichego charakteru historii.
Takie schematyczne potraktowanie filmu i absencja iskierek, które sprawiłyby że film trafiałby w serducho, powoduje że "The Electric State" nie zapadnie nam długo w pamięć. Wtórność bywa ratunkiem dla twórców, jeśli robi się to we właściwy sposób - dowodem są pełne sukcesów powroty znanych marek i postaci. Ale próba powielenia działających od dekad mechanizmów w "The Electric State" się nie sprawdziła i nawet nostalgia wobec lat 90. nie ratuje sytuacji. W takich okolicznościach chyba wolałbym, żeby tak duże finansowanie zostało podzielone na kilka lub kilkanaście mniejszych projektów, które nie mają szans przebić się nigdzie indziej. W tym Netflix jest naprawdę dobry.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu