Cyfrowa dystrybucja wciąż nie cieszy się zbyt dobrą sławą. Wielu oczekuje że będzie tańsza — a bez promocji się to właściwie nie zdarza. Czy jest grosza? Nie. Po prostu inna: coś zabiera, ale daje też coś w zamian.
Niby dlaczego cyfrowe książki, gry i filmy mają być tańsze? Ostatnie tygodnie pokazały mi ich przewagę
Zakupy cyfrowe wciąż budzą w wielu niechęć i są postrzegane jako kontrowersyjne. Powodów jest kilka, ale najważniejszym argumentem który zawsze przewija się w dyskusjach jest cena. Wielu oczekuje, że gry, książki czy muzyka kupowane w formie cyfrowej (niefizycznej) będą tańsze. A najlepiej to dużo tańsze, niż te "klasyczne". Bo przecież nie można ich później odsprzedać, nie trzeba płacić za koszty magazynowania, a ich produkcja nic nie kosztuje. Ale o ile pierwsze jest prawdą, o tyle dwa kolejne argumenty są już mocno chybione. Bo to nie jest tak, że kiedy coś kupujemy w wersji cyfrowej, to wzięło się to znikąd — i nikt nie musiał tego przygotować. Nie jest to też tak, że pobieramy te treści znikąd, a utrzymanie infrastruktury jest darmowe. Sam uwielbiam cyfrowe zakupy od lat — i kiedy tylko mogę, unikam kupowania (pop)kulturowych dóbr które łapią kurz. A ostatnich, trudnych, tygodniach to właśnie one ratują mnie przed nudą i odświeżaniem śledzenia paczek, które często docierają z opóźnieniem. Ja widzę to tak: kupując produkt cyfrowo zyskuję co innego. W oczach wielu — też co nieco tracę, ale dla mnie akurat to nie jest problemem.
Nie fetyszyzuje pudełek, nie mam problemu z brakiem zapachu farby, a regały i tak mam pełne. Wychodzę z założenia: im mniej, tym lepiej — dlatego od lat jestem zasmucony z powodu wydawnictw, które z różnych względów nie wydają swoich książek w takiej formie. Papier kupuję tylko wtedy, kiedy może mi zaoferować coś więcej, niż e-book na Kindle. Najczęściej są to albumy albo komiksy wydane w większych formatach. Jako że ostatnio nie mogę sobie pozwolić ani na spacery, ani wypady do restauracji czy kawiarni — o spotkaniach z przyjaciółmi i rodziną nie wspominając, miałem więcej czasu na nadrabianie zaległości. Nagle okazało się, że wcale nie miałem tak dużo książek pokupowanych na zapas — gier zresztą też. Kiedy więc odkryłem z niedowierzaniem że nie mam co czytać, po kilku minutach na moim czytniku e-booków pojawiła się nowa książka. Tak, zajęło to dosłownie kilka minut. Nie godzin, nie dni — jak miałoby to miejsce w przypadku zakupów klasycznych książek nawet w najsprawniej uwijających się z zamówieniami księgarni. I to jeden z elementów, za które jestem w stanie dopłacić. Szybciej, wygodniej i bez problemów (no i ryzyka zarażenia koronawirusem przy kontakcie z kurierami, w kolejce na poczcie czy nawet odbiorze z paczkomatu). Od dawna lubiłem wydania cyfrowe — a teraz je także należycie doceniłem. I faktycznie odpada kwestia magazynowania, dostaw itd. — ale z mojej perspektywy zyskuję: czas, miejsce na półce oraz wygodę. Nie da się ukryć, że też co niego tracę (opcję odsprzedaży, w gruncie rzeczy kupuję licencję, a nie produkt) — ale no powiedzmy, że jest remis. Coś tracę, coś zyskuję.
Mam nadzieję, że nie jestem w tym osamotniony. Bo wiem, że dla wielu użytkowników elektroniczne wersje powinny być za darmo — co najwyżej w abonamencie. I faktycznie, takowych na rynku nie brakuje (są dla filmów i seriali, dla e-booków, dla gier) — ale mam taką cichą nadzieję, że to właśnie ostatnie trudne sytuacje będą dla wielu takim momentem, który pozwoli im docenić przewagę nad tradycyjnymi mediami. Zresztą kto nie załapał się na fizyczną kopię Final Fantasy VII Remake, a czekał na tę premierę od wielu miesięcy, ten nie musi martwić się, że nie zagra. W 2020 może po prostu kupić wersję cyfrową, przeczytać kilkadziesiąt stron e-booka nim PSN ją pobierze, i cieszyć się powrotem do Midgar. 20 lat temu nie miałby takiej szansy. Nie muszą być tańsze, ale bardzo — bardzo bardzo — chciałbym, aby po prostu nie były droższe.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu