Dzisiejszą prasę zagraniczną rozgrzewa temat pozwu zbiorowego australijskich taksówkarzy przeciwko Uberowi, który to właśnie zdecydował się na ugodę i wypłatę dla 8 tys. taksówkarzy kwoty prawie 272 mln dolarów australijskich (178 mln dolarów amerykańskich).
Kiedy zacząłem dziś wgłębiać się w ten temat, przypomniałem sobie jak on wyglądał w Polsce przed wprowadzeniem w polskim systemie prawnym ustawy regulujących przewozy osobowe w aplikacji typu Uber czy Bolt, nazywaną nawet Lex Uber.
Można to było skrócić do dwóch słów - wolna amerykanka. Działalność firm typu Uber nie była regulowane prawnie, co z wiadomych względów wzbudzało protesty taksówkarzy, czy to w Warszawie czy w Krakowie. Często też przeradzało się to w samosądy, oblewanie samochodów Ubera ekskrementami i olejem czy w zatrzymania obywatelskie.
To oczywiście nie wpływało na poprawę i tak już nieciekawej opinii Polaków o taksówkarzach, powstaje więc pytanie, dlaczego wzorem innych państwa, polscy taksówkarze nie zdecydowali się na drogę sądową? Otóż w Polsce mieliśmy również pozew zbiorowy, złożony jeszcze w 2017 roku (źródło: Rzeczpospolita).
Problem był w tym, iż oprócz braku poparcia społecznego dla taksówkarzy w Polsce, Uber miał nieoczekiwanego sprzymierzeńca w postaci UOKiK, który tak wówczas opiniował jego działalność:
Uber wpływa na rozwój konkurencji..., co ma pozytywne przełożenie na sytuację konsumentów. Dla konsumentów pojawienie się nowego przewoźnika oznacza zwiększenie możliwości wyboru, zaś dla pozostałych uczestników rynku stanowi wyzwanie, aby podnosić jakość i innowacyjność swoich usług.
Dodatkowo, taksówkarze w Polsce nie potrafili w sensowny sposób wykazać swoich strat, spowodowanych pojawieniem się Ubera w naszym kraju (źródło: Forsal).
I tu dochodzimy do tego, jak to się udało taksówkarzom australijskim (źródło: The Sydney Morning Herald) zwłaszcza, iż oni też nie cieszyli się zbytnim poparciem społecznym (źródło: Hacker News).
Przede wszystkim, mieli ułatwione zadanie w najtrudniejszej tu kwestii, a więc wykazania poniesionych strat. W 2014 roku, koszt licencji taksówkarskiej w Australii dochodził do kwoty 500 tys. dolarów australijskich. To był wówczas zwyczajny biznes dla wielu osób, jak inwestycje w nieruchomości, kupowali po kilka licencji i je dzierżawili czy odsprzedawali jak ich wartość mocno rosła. Działało tu prawo popytu i podaży.
Okazuje się, że po wejściu Ubera, który rzecz jasna tłumacząc to innowacją i brakiem przepisów dotyczących wspólnych przejazdów działał przez początkowe lata bez takich licencji, ich wartość drastycznie spadła.
O ile? Dla przykładu w Brisbane z kwoty 500 tysięcy dolarów australijskich w 2014 roku, ich wartość spadła do nieco ponad 100 tysięcy w 2018 roku, a w listopadzie 2021 roku można je było odkupić już za zaledwie 10 tysięcy dolarów (źródło: The Courier Mail).
W Polsce w drugiej dekadzie tego stulecia, koszt licencji taksówkarskiej oscylował pomiędzy 200 zł a 500 zł, w zależności od terminu jej ważności czy lokalizacji. Dlatego też ciężko im było określić straty związane z pojawieniem się Ubera. Podobnie zresztą było we Francji, gdzie 2,5 tys. taksówkarzy domagało się od Ubera 455 milionów euro, ale paryski sąd orzekł, iż Uber nie dopuścił się czynów nieuczciwej konkurencji (źródło: BBC).
Tak więc, tu też taksówkarze nie mieli argumentów kosztowych, bo od 2014 roku we Francji licencje taksówkarskie wydawane są za darmo i nie można ich odsprzedawać. Jedynie te nabyte przed 2014 roku, a co warto tu wspomnieć, również były wówczas przedmiotem handlu - w 2013 roku za paryską licencję trzeba było zapłacić około 240 tysięcy euro.
Na koniec ciekawostka, kancelaria Maurice Blackburn Lawyers, która reprezentowała australijskich taksówkarzy, otrzyma z tej ugody w kwocie 271,8 mln dolarów australijskim, od 30 do 35 milionów dolarów, a reszta zostanie podzielona pomiędzy taksówkarzy w wysokości uzależnionej od poniesionych i udokumentowanych przez nich strat finansowych (źródło: ABC News).
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu