Z tytułami indie często mi nie po drodze. Szczerze mówiąc -- najczęściej omijam je szerokim łukiem. Ale są tytuły dla których robię wyjątki i jednym z nich jest Trek to Yomi. Produkcja polskiego Flying Wild Hog, która czarowała od pierwszych trailerów swoją niebanalną stylistyką. Niestety: dla mnie sama treść nie dogoniła formy. Ta ostatnia przerosła ją o kilka długości.
Jak ze starych japońskich filmów. Jest pięknie, ale sztywno i przewidywalnie
Twórcy Trek to Yomi nie ukrywają swojej inspiracji klasycznymi filmami Akiry Kurosawy. I pod względem wizualnym (zarówno architektury, jak i dodatkowych efektów graficznych które można wyłączyć w ustawieniach) takowa czaruje od wejścia. Od pierwszych chwil w których twórcy wprowadzają nas do fabuły jesteśmy mamieni prześwietleniami i klimatem jak z dawnego kina. Niestety też już pierwsze minuty z grą i samouczek w którym twórcy zapoznają nas z mechaniką walki zapalają moją lampkę ostrzegawczą.
Uwielbiam gry akcji w których przez walkę się "płynie". Płynna rozgrywka idealnie komponująca się z eksploracją to dla mnie najwyższa przyjemność w tej branży. Dlatego od lat w ciemno biorę wszystkie tytuły od Platinum Games, dlatego uwielbiam gry Ninja Theory. Flying Wild Hog pierwszy raz zrobiło coś nowego -- bez strzelania na pierwszym planie. Repertuar naszych ciosów i kombinacji stale się w grze poszerza, a wspierają nas dodatkowe bronie (m.in. shurikeny, łuk). Mimo wszystko od początku do końca była ona dla mnie sztywna i dużo bardziej przywodziła mi na myśl ociężałe gry z ery 8-bitowców, niż współczesną dobrą zabawę. Jeżeli takie były założenia twórców - w porządku, dla mnie jednak w zestawieniu z nierównym poziomem trudności (sama gra też nie należy do najdłuższych) składało się to na mdłą, powtarzalną, całość, która z przyjemnością niewiele miała wspólnego.
Historia ma chwytać za serce. Jest dramatyczna (opowiada o wojowniku, który chroni swojej wioski, przepychając się przez kolejne fale coraz mocniejszych przeciwników), jest krwawa, jest łzawa. Jednak jest też przewidywalna, a bohaterowie przez tych kilka godzin zabawy (przejście Trek to Yomi nie zajmie wam więcej niż jednego popołudnia) dali się poznać jako jednowymiarowi, nudni i... nijacy. Zaś opowieść o zemście, obietnicy ochrony bliskich zabijanego na naszych oczach mistrza... no cóż, jest sztampowa do bólu. A mimo że w zależności od podejmowanych decyzji twórcy dają nam dostęp do kilku zakończeń, sam po jednym miałem serdecznie dosyć.
Trochę swobody, trochę nie
Podczas eksploracji wioski możemy poruszać się we wszystkich kierunkach. Kiedy jednak trafimy do "killroomu", gra pozwala nam poruszać się wyłącznie w dwóch wymiarach -- w prawo i lewo, klasyczne 2,5D. To pozwoliło ujednolicić walkę, ale dla mnie ani trochę nie wpłynęło pozytywnie na całe doświadczenie. Kolejne fale wrogów potrafią po czasie zacząć nużyć, a czasem losowo stracimy życie, bo balans gry jest dość zaburzony przez poziom energii niezbędnej do efektywnej walki. Ten potrafi się wyczerpać niespodziewanie szybko przy dłuższych pojedynkach, a wtedy stajemy się na kilkadziesiąt sekund bezbronni -- co sam najbardziej dotkliwie odczułem podczas potyczek z bossami. Właśnie tam odpowiednie zarządzanie energią okazało się kluczowe.
Rozwijasz się, rozwijasz, a tu gra się kończy. Może to lepiej?
Trek to Yomi to gra niezależna, której ukończenie zajmuje około 4-5 godzin. Niewiele, owszem, ale przez całą naszą podróż uczymy się nowych sztuczek. Kiedy je już poznamy - docieramy do finału. I tyle ich widzieli. Trochę byłem rozczarowany że to już. Z drugiej strony - byłem też zadowolony, że monotonna przygoda dobiegła końca i mogę z czystym sumieniem odłożyć kontroler.
Tym co najbardziej czaruje jest warstwa audiowizualna. O ile jednak zarówno graficznie jak i muzycznie tytuł broni się w 100%, o tyle chęć oddania pełnego klimatu Japonii w formie japońskich linii dialogowych jest dla mnie strzałem w kolano. Nie zrozumcie mnie źle - doceniam, że takowy jest. Doceniam chęć stworzenia lepszego klimatu. Jednak brak alternatywy (już nie mówię o polskiej, ale chociażby angielskiej) dla mnie okazał się rozczarowujący i irytujący. Dialogi toczą się bowiem nie tylko podczas części eksploracyjnej, ale także w czasie walk -- trudno się wtedy skupiać na blokowaniu, parowaniu ataków, pozbywaniu się przeciwników i czytaniu napisów w dolnej części ekranu.
Nie polecam w pełnej cenie, ale w promocji czy abonamencie - już tak
Trek to Yomi jest grą która w dniu premiery trafiła do abonamentu Xbox Game Pass -- i głównie ze względu na przepiękną oprawę polecam dać jej szansę. Sam testowałem grę w wersji przedpremierowej na PlayStation 5, gdzie kosztuje ona 89 złotych. I jeżeli chodzi o moje odczucia i doświadczenia -- polecałbym się wstrzymać z zakupem do pierwszej solidniejszej promocji. Gra jako całość mnie absolutnie nie urzekła, ale kierunek artystyczny obrany przez twórców (i jego wykonanie) robi ogromne wrażenie. Co tu dużo mówić: gra prezentuje się fenomenalnie. Szkoda, że cała reszta nie była już tak piękna i urzekająca. Z plusów - przynajmniej była krótka ;).
Grę udostępnił do recenzji wydawca, firma Devolver Digital
- przepiękna oprawa audiowizualna
- nudna fabuła;
- monotonny, ociężały, system walki;
- brak dialogów w języku innym, niż japoński.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu