Granica między żartem a szczerym okrucieństwem jest wyraźnie widoczna, łatwiej jednak odwrócić wzrok i nazwać agresora trollem
Przestańmy nazywać nienawiść trollingiem. Polacy w sieci są po prostu okrutni
Polski Internet to specyficzne miejsce, które bardzo dobrze odzwierciedla podziały społeczne. Naszą narodową przywarą jest patologiczna potrzeba posiadania wroga. Trend ten oczywiście nie pojawił się z dnia na dzień, jednak ostatnie dwa lata dość mocno go pogłębiły. Obserwując internetowe dyskusje na forach i mediach społecznościowych nietrudno dojść do wniosku, że przeciętny Polak potrzebuje nienawidzić, potrzebuje wyładować swoje negatywne emocje, obawy i niepowodzenia na tych, którzy ośmielą się posiadać odmienne poglądy. Ale nienawiść to bardzo mocne słowo tak samo jak ignorancja, bezduszność czy okrucieństwo. Dlatego Polacy wolą używać łatek. Znacznie łatwiej nazwać kogoś trollem, niż zastanawiać się nad motywami słownej agresji, znacznie łatwiej nazwać kogoś trollem, niż zaakceptować łatwowierność i uleganie propagandzie, znacznie łatwiej nazwać jest też kogoś trollem, niż głębiej przeanalizować naturę problemu. A czym tak naprawdę jest trolling i czy aby na pewno rozumiemy słowo, którym tak chętnie się posługujemy?
Kim jest troll?
Według słownika troling to prowokowanie, podpuszczanie i denerwowanie kogoś w Internecie. Zjawisko to zawsze nieodłącznie kojarzyło mi się z segmentem gamingowym. Mówiąc troll, widzę przed oczami przygłupiego nastolatka, który z potrzeby atencji uprzykrza życie innym graczom, czerpiąc satysfakcję wprost proporcjonalną do poziomi poirytowania ofiary. Jednak termin ten już jakiś czas temu zagnieździł się mocno w internetowej mowie jako pewnego rodzaju klamra, spinająca wszelkiego rodzaju zachowania, które wymagają potępienia. Być może tak po prostu jest łatwiej, bo przecież kłócąc się z kimś w sieci nie będziemy za każdym razem zastanawiać się nad tym co popycha naszego oponenta do gróźb i obelg. Niestety taka forma spłycania i wrzucania wszystkich agresorów do jednego worka odwraca uwagę od prawdziwej natury problemu. Przylepianie łatki trolla – kojarzącej się z Internetowym śmieszkiem – do szerokiego spektrum szkodliwych sieciowych zachowań sprawia, że te toksyczne skłonności internautów nie są traktowane poważnie i rosną jak grzyby po deszczu, polaryzując społeczeństwo bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Bezpośrednią konsekwencją tego zjawiska jest bagatelizowanie nienawiści w sieci.
Foliarze i covidianie
Łatkowanie szkodliwych i niebezpiecznych postaw przybrało w okresie pandemii astronomiczne rozmiary. Społeczeństwo podzieliło się na „szurów” i „covidiotów”. Zachodzi tu dokładnie ten sam mechanizm, co w przypadku nadużywania określenia „troll”. Szufladkowanie na jednych i drugich ma wykluczyć oponenta z cywilizowanej dyskusji. Wskazać na niego palcem, mówiąc „jego nie traktujemy już poważnie”. Jest to pokłosie nieumiejętnego radzenia sobie w sieci ze słowną agresją i mylnego identyfikowania faktycznego trollingu. W celu radzenia sobie z nękaniem dla „żartów” wiele środków masowego przekazu podaje, aby sytuację zignorować, nie traktować jej na serio, bo to przecież tylko zwykły Internetowy troll.
Zabawne jest jednak to, że teraz każda strona politycznego podziału ma swoich trolli. Gdy tylko w social mediach ścierali się zwolennicy i przeciwnicy szczepionek nagle trolle były zarówno antyczepionkowe, jak i covidowe.
Ruskie onuce i ukraińskie trolle
Polscy internauci używają słowa troll w zasadzie w stosunku do każdego, kto nie zgadza się z ich narracją. Myślałem, że w okresie pandemii osiągnęliśmy w tej kwestii absolutne mistrzostwo, jednak wojna na Ukrainie sprawiła, że w mediach społecznościowych wybiło jeszcze większe szambo, niż po ogłoszeniu lockdownu. Ruskie onuce, ukraińskie trolle. Tymi określeniami internet macha na prawo i lewo.
Faktem jest, że Polacy posiadają żenująco niskie kompetencje cyfrowe, co w połączeniu z brakiem edukacji w zakresie umiejętnego weryfikowania treści i faktyczną rosyjską propagandą sprawiło, że na własne życzenie umniejszyliśmy powadze problemu, pozwalając na niczym niepohamowaną ekspansję nienawiści. Nie zrozumcie mnie źle, nie neguje istnienia zorganizowanych grup działających na zlecenie tej czy innej strony, które mają na celu sianie dezinformacji. Zadziwia mnie po prostu fakt, jak łatwo jesteśmy skłonni zaszufladkować pewne zjawiska dla podbudowania własnego ego i zamiecenia problemu pod dywan. A co jeśli prawda o nas samym jest zgoła odmienna? Co jeśli za obraźliwymi treściami stoją nie jakieś mityczne, bliżej nieokreślone trolle, a zwykła polska zawiść?
Podwójne standardy polskiej mentalności
Powtórzę kojeni raz. Przeciętny Kowalski musi mieć wroga. Nie mam pojęcia, skąd ta potrzeba polaryzacji, ale faktem jest, że polskie społeczeństwo podzielone jest na pół, a wszystko uzależnione jest od przynależności do konkretnej strony politycznego kompasu. Paradoksalnie obieranie danej grupy społecznej za wroga zwiększa u moralnie spaczonych jednostek poczucie przynależności. Zbieranie lajków za podły komentarz – okraszony dla niepoznaki toną wesołych emotek – daje złudne przeświadczenie racji. Bardzo wygodnie jest nazywać nienawistne jednostki trollami. Znacznie ciężej przyznać jednak, że Polacy w sieci są najzwyczajniej w świecie okrutni. Internet daje pozorną anonimowość, a świadomość tego, że ostatecznie wszystko i tak można obrócić w żart, zwalnia hamulce. Świetną robotę w kwestii obnażania mitu o polskiej gościnności i miłości do bliźniego robi Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. O ile na Twitterze czy anonimowych forach możemy mówić o fake kontach, które faktycznie mogą być częścią niesławnych farm trolli Putina, tak w przypadku Facebooka mamy do czynienia z prawdziwymi kontami, podpisanymi imieniem i nazwiskiem.
Przerażenie miesza się ze oburzeniem czytając treści, pochodzące z profili, na których widnieją zdjęcia profilowe z dziećmi, a na tablicy znajdują się liczne nawiązania do religijnych wartości. I nie myślcie sobie, że to jednostkowe przypadki. Takich profili są tysiące, wystarczy wejść w sekcje komentarzy pod postami mediów masowego przekazu. Nie ma tutaj mowy o zwykłym wzburzeniu, z którym każdy z nas musi się czasem mierzyć pod wpływem skrajnych emocji. To nienawiść do drugiego człowieka i zezwierzęcenie w czystej postaci. To mocne słowa, jednak takie oddają rzeczywistą naturę poniższych i powyższych wypowiedzi.
Dlaczego nie jest to trolling? Dlatego, że troll nie chce robić sobie problemów. Troll to internetowy głupek, który z potrzeby uwagi pomieszanej ze specyficznym poczuciem humoru robi innym ludziom na złość dla zabawy. Pozostanie anonimowym w przypadku trollingu jest pożądane. To, co widzimy na Facebooku i wielu innych social mediach, nie ma z żartami nic wspólnego. To chora i prymitywna nienawiść, brak empatii i podwójne standardy moralne. Jeśli chcemy z tym zjawiskiem walczyć, musimy nazywać rzeczy po imieniu.
Bolesna prawda
Publikowanie obraźliwych treści pod swoim własnym imieniem i nazwiskiem, jasno pokazuje, że nadawca nie wstydzi się swojego komunikatu. Duma z bycia okrutnym człowiekiem jest wręcz zatrważająca. A okrucieństwo nie tyczy się jedynie bieżących tematów wojenno-pandemicznych. Polacy na Facebooku chętnie życzą wszystkiego najgorszego osobom o innej orientacji seksualnej, właścicielom innych marek samochodowych, sympatykom konkurencyjnego systemu operacyjnego czy kibicom przeciwnej drużyny sportowej. I nie są to byle wyzwiska, a często karalne groźby. Nienawiść zarówno w sieci, jak i na żywo trzeba otwarcie piętnować. Dziś zbieramy żniwo odwracania wzroku, bagatelizowania i ignorowania. Zapamiętajmy sobie raz a dobrze, że trollem możemy nazwać kogoś, kto na prośbę podanie tytułu piosenki przesyła link do Never Give Up Ricka Astleya, a nie zwyrodnialca, który rodzinie uchodźców z Ukrainy życzy śmierci w obozie zagłady.
Stock image from Depositphotos
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu