Jest bardzo prawdopodobne, że od roku figuruję w wielu bazach danych agencji PR. Problem polegał na tym, że byłem dla nich tak dobrym "kontaktem", że wysyłały one informacje na maila, który został założony dopiero kilkanaście dni temu.
Dostałem nowy adres e-mail. Kiedy otworzyłem skrzynkę, były tam już nieodczytane wiadomości od PR'owców
Jak zapewne część z was wie, zanim zacząłem pracować w Antywebie, przez prawie 4 lata pracowałem w agencji public relations. Dzięki tamtym doświadczeniom jestem nieco bardziej niż moi redakcyjni koledzy wyczulony na pewne absurdy branży. Jednym z takich absurdów, o których już wam opowiadałem, jest chociażby fakt, że praca w agencji PR to dziś zbyt często praca w firmie wysyłkowej. Dziś skupię się na nieco czymś innym, a mianowicie na tym, w jaki sposób kilku (kilkunastu?) specjalistów PR posiadało mój adres e-mail zanim jak w ogóle go dostałem. Ba - zanim on w ogóle istniał.
Jak to się stało, że PR'owiec znał mojego maila, zanim ja go poznałem?
Kiedy zacząłem moją przygodę z Antywebem w marcu 2020 roku (to już minął rok!?), do kontaktu i wszystkich spraw formalnych używałem swojego prywatnego maila. Nie jest to jakaś bardzo niespotykana wśród blogerów czy dziennikarzy praktyka. Kiedy pracowałem po stronie agencji również bardzo często kontaktowałem się w wielu sprawach właśnie na prywatne maile. Mi w ten sposób było wygodniej, a jako, że dopiero zaczynałem pracę, nie przychodziło mi tam 17 informacji prasowych na godzinę. Tak przepracowałem 2020 rok. Na początku 2021 r. Grzesiek Marczak stwierdził, że jednak trzeba niektóre sprawy techniczne uporządkować i wszyscy, którzy nie mieli konta w domenie @antyweb.pl (czyli głównie redaktorzy młodsi stażem), takie konto e-mail dostali. U mnie akurat przydzielenie konta zbiegło się w czasie z przygotowaniem do urlopu, więc do skrzynki zajrzałem dopiero po powrocie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że zamiast pustej skrzynki odbiorczej mam... kilkanaście nieodebranych maili z informacjami prasowymi.
I teraz tak - mojego nowego maila nikomu nie podawałem, nikt też nie ogłaszał (na Twitterze czy gdziekolwiek), że następuje jakakolwiek zmiana w kontaktach z nami. Jedyna więc możliwość że te maile trafiły na moją skrzynkę, to sytuacja, którą sam przerabiałem, będąc w agencji PR.
Tak się bowiem składa, że wielu dziennikarzy/blogerów dzieli się swoimi danymi kontaktowymi dosyć... niechętnie. Gwarantuje wam, że gdybym podał swojego prywatnego maila do publicznie rok temu, w dosłownie sekundę dostałbym zalew wiadomości z informacjami prasowymi, komentarzami "ekspertów" czy propozycjami wywiadów. Patrząc po tym, co znajdowało się w mojej nowej służbowej skrzynce - raczej byłyby to propozycje mało dopasowane do tego, czym się zajmuje w AW. Dlatego często PR'owcy są zmuszani do kombinowania i takie kombinowanie miało miejsce i w tym przypadku. Osoby, które zapewne od długiego czasu ślą maile na mój służbowy adres najprawdopodobniej wymyśliły sobie, że skoro Tomek Popielarczyk i Paweł Winiarski mają maile kończące się na @antyweb.pl, to i ja muszę mieć. I cyk - tak oto został dodany kolejny mail do listy wysyłkowej.
Tylko że taki mail mógł nigdy nie istnieć, a ja mogłem od dawna nie pracować w Antywebie. Ale lista wysyłkowa MUSI być długa
Jeżeli pracujesz w PR, szczególnie z klientem który zajmuje się jakimś wąskim zakresem działalności i nie jest znany przez nikogo spoza swojej hermetycznej branży, to twoja baza musi być duża. Dlaczego? Bo tylko wtedy masz szanse, że "ktoś" się danym tematem zainteresuje i "gdzieś" ukaże się publikacja. Jeżeli takie tematy chciałoby się robić zgodnie ze sztuką, skupiając się tylko na "kluczowych" dziennikarzach, comiesięczne raporty świeciłyby pustkami. Sam miałem taki przypadek, kiedy pracowałem z klientem który zajmował się budową platformy do sprzedaży reklamy programmatic. Bardzo wąski zakres działalności - ilu dziennikarzy może taki temat zainteresować w Polsce? 4? 5? I potem co, odda się pusty raport miesięczny, bo te same osoby nie będą chciały pisać w kółko o tym samym? No nie, jedyną szansą jest kreatywne ugryzienie tematu i próba zainteresowania nim także innych mediów.
I tu pojawia się problem. Jeżeli nie masz kontaktu do danego dziennikarza (a w redakcjach takie informacje są często chronione), musisz go sobie zdobyć. Nie dlatego że chcesz, ale dlatego, że jego brak w bazie może zostać potraktowany jako twoja opieszałość. No bo "przecież jak wszyscy mają w tej domenie, to on pewnie też". RODO? Never heard of that. Jeżeli połączyć to z faktem, że odpowiedź "tak/nie" odnośnie danego tematu jest sytuacją ekstremalnie rzadką w przypadku małych klientów (o tym, że dziennikarz się zainteresował często dowiadywałem się widząc publikację w IMM), to brak odzewu nie był żadnym pretekstem do tego, żeby daną osobę z bazy wymiksować. Ba, zdarzyło mi się, że dany dziennikarz nagle "ożywał", jeżeli podesłałem mu coś, co w końcu go zainteresowało. I dlatego trzeba było tak robić. Trzeba było próbować.
Dlatego właśnie zakładam, że odkąd jestem w Antywebie, na moją fantomową, nieistniejącą skrzynkę mailową spłynęło już co najmniej parę setek wiadomości. Zakładam, że ten mail figuruje w kilku, jeżeli nie kilkunastu bazach danych. Co je łączy? Prawdopodobnie to, że ci PR'owcy nigdy nawet nie widzieli mnie na oczy, ani też - nigdy ze mną nie rozmawiali.
Od roku działam bez maila służbowego, a mimo tego nie było problemu, by złapać do mnie kontakt
Tajemnicą poliszynela, którą zrozumiałem dopiero po przejściu na drugą stronę, jest to, że w kwestii nawiązania relacji z dziennikarzem mniej istotne jest to, czy jesteś "dobrym czy złym PR'owcem" (choć to też jest istotne), ale to, jakiego klienta posiadasz. Możesz być najmilszym człowiekiem na świecie, ale jeżeli twój temat bądź klient wywodzi się z mało interesującej branży, to jest mikra szansa na to, żeby taki temat "sprzedać". Z drugiej strony - jeżeli to co robi twój klient jest ważne i istotne, to dziennikarz/bloger sam będzie szukał do ciebie kontaktu. PR'owcy realme, Xiaomi, Samsunga, Motoroli i innych firm nie potrzebowali składać rytualnej ofiary z cielca, żeby poznać mój prywatny mail, telefon i spotkać się ze mną face to face.
Nie muszą oni wysyłać maili na fantomowe adresy które nie istnieją czy próbować jakichkolwiek sztuczek, by "zainteresować mnie tematem", jak to się często mówi w poradnikach do PR i co sam praktykowałem. Co więcej, nawet mając takie informacje, nie wykorzystują ich do tego by spamować mnie informacjami, a niektórzy wręcz odzywają się raz na kwartał - tylko wtedy, gdy wiedzą, że mają coś ciekawego. Czy to czyni ich złymi PR'owcami, bo ich raporty nie są wypchane po brzegi publikacjami? Wręcz przeciwnie.
Niestety - fantomowe maile są i będą wysyłane jeszcze długo
Niestety, kwestia mierzenia efektywności działań PR, szczególnie dla mniejszych firm, to wciąż ilość - ilość publikacji, wartość AVE, liczba odbiorców. I nie mówię, że sami klienci są tu winni - w końcu jeżeli sprzedaje się usługę, bardzo prosto jest uciekać właśnie do takich łatwo mierzalnych wartości jako wyznacznika swojej wartości jako agencja. Kto by nie chciał widzieć, że informacje o jego firmie przeczytało w tym miesiącu milion osób. I owszem, PR'owcy od lat narzekają, jakie to AVE jest złe, ale jednocześnie - nikt z niego nie rezygnuje, ponieważ klienta trzeba czymś utrzymać, pokazać swoje wyniki. Tak długo więc, jak usługi PR będą sprzedawane firmom, które nie do końca wiedzą, o co w tym całym PR chodzi, tak długo, ten system będzie funkcjonował. PR'owcy w obawie przed pustym raportem będą wysyłali fantomowe maile do dziennikarzy, którzy mogą nawet nie istnieć, bazy będą pełne kontaktów, z którymi dany PR'owiec nigdy nie zamienił nawet słowa (bo nie ma szans zamienić), a możliwość na kolejną publikację w raporcie przed końcem miesiąca będzie warta wysyłania setki maili w ciemno.
I świat dalej będzie się kręcił.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu