Gry

W 2020 roku skończyłem kilkadziesiąt gier na konsolach, a moją ulubioną została ta... ze smartfona!

Kamil Świtalski
W 2020 roku skończyłem kilkadziesiąt gier na konsolach, a moją ulubioną została ta... ze smartfona!
Reklama

Gdybyście mi w 2019 powiedzieli w którą z produkcji spędzę najwięcej czasu rok później — prawdopodobnie bym nie uwierzył. Ba, do dziś śmieję się na myśl o tym, jak z dystansem patrzyłem na Pokemon GO od premiery. Jako wieloletni fan marki jakoś nie do końca kupowałem te nowe Pokemony. Wracając z urlopu (pierwszego i ostatniego) w lutym 2020 napisałem tekst, w którym dzieliłem się przemyśleniami związanymi z tym, jak w 2020 to zupełnie inna gra, niż zapamiętałem ją z szalonych okolic premiery. Ale prawda jest taka, że kilka miesięcy później to była jeszcze inna gra niż ta, w którą zagrywałem się w lutym. I jednocześnie: była to gra, z którą spędziłem najwięcej czasu w 2020. I nie wykluczam, że w 2021 będzie tak samo.

Pokemon GO: obsesja, której kompletnie się nie spodziewałem

Zawsze z przymrużeniem oka patrzyłem na niekończące się gry-usługi. A do takich właśnie należy Pokemon GO. Zawsze mówiłem wprost: nie mam czasu na to, by wciągnąć się w nieskończone gry, bo moja kupka wstydu jest zbyt wielka. I zdanie jak najbardziej podtrzymuję, ale! Pokemon GO ma asa w rękawie który pozwalał mi usprawiedliwić tę przygodę: aspekt spacerowy. Jako osoba która tyje od samego patrzenia na jedzenie, po zamknięciu siłowni — potrafiłem godziny całe przechodzić z włączoną grą. Łapanie wirtualnych stworków idealnie współgrało z chęcią zamykania pierścieni w Apple Watch. Przyjemne z pożytecznym. Ale nawet gdy obiekty sportowe były otwarte, zahaczenie o kilka dodatkowych gymów i pokestopów było fajną wymówką, by wybrać dłuższy spacer do celu.

Reklama

Dodam też, że dzięki grze poznałem wielu lokalnych graczy (w różnym wieku, wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom — w Polsce nie bawią się w to wyłącznie najmłodsi ;) — i po kilku tygodniach nareszcie miałem z kim umawiać się na raidy. A wprowadzane stopniowo zmiany sprawiają, że cała ta zabawa staje się znacznie wygodniejsza (większe odległości z których "złapiemy" pokestopy, zdalne raidowanie i możliwość zapraszania znajomych z drugiego końca świata to usprawnienia, bez których już sobie tej zabawy nie wyobrażam). Prawda jest taka, że chwilę po wprowadzeniu kolejnych zmian zastanawiam się, jak można było grać bez nich ;-).

Wszystko się zmienia, a mimo że unikam PVP, tutaj dałem się porwać

Go Battle League, czyli PVP w Pokemon GO odpaliłem przypadkiem. Prawda jest jednak taka, że przepadłem w mgnieniu oka: to nie zbieranie stworków, a dążenie do posiadania możliwie jak najfajniejszych i najbardziej zbalansowanych teamów sprawiło, że przepadłem w tej produkcji bez reszty. Szczęście w nieszczęściu, że Niantic ograniczenie: maksymalnie pięć zestawów (po pięć walk) dziennie. I ani jednego więcej. Czy zawsze robię wszystkich 25 walk? Nie — są dni, w których nie odpalam nawet jednego. Ba, są dni, w których nawet nie mam czasu wybrać się na spacer za stworkami — ale nie ukrywam, że wciąż są dodatkową motywacją, by wyrwać się z domu. Ta gra to żywy produkt — Niantic stale go rozwija, czasem dodanie nowego ataku Pokemonowi potrafi sporo namieszać w grze. Innym razem — pojedyncze wprowadzenie nowego stworka (kto pamięta GBL przed Obstagoonem ten wie, co mam na myśli ;). Są tygodnie ciekawsze (ten gdzie na każdym rogu roiło się od smoków) i nudniejsze. Ale prawda jest taka, że twórcy regularnie dają powody, by zanurzyć się w świecie choćby na chwilę. A sam machnialnie odpalam grę przy wyjściu z domu — bo nawet opróżniając kosz na śmieci warto zostawić stworka z gymie — niech pracuje na wirtualną walutę ;).


A skoro już o pieniądzach mowa — z ciekawości przejrzałem ile w ciągu tych 11 miesięcy z Pokemon GO wydałem na tę zabawę. No tyle, że nie kupiłbym za to gry na PlayStation 5 — ani nawet PlayStation 4. Chyba że z drugiej ręki, ale to też nie żaden hit. W sumie wyszło nieco ponad 100 złotych. Dużo? Mało? Trudno mi ocenić — bo gdybym tego nie zrobił, miałym z grą równie dużo frajdy. Czasem kupuję coś w grze z wdzięczności i chęci wsparcia — ale to zawsze za grosze. Regularne rozstawianie stworków jest w zupełności wystarczające — choć są tam również wydarzenia za dostęp do których trzeba zapłaci złotówkami. Te są raz lepsze (Go Fest), raz gorsze (jak ten z Genesectem czy galariańskim Mr. Mime) — ale to już wybór każdego z graczy. Moje stanowisko jest takie, że można się świetnie bawić nie wydając tam nawet złotówki, bo patrząc na historię zakupów w iTunes ostatnie 3 złote które tam wydałem były w październiku. A od tego czasu przegrałem co najmniej kilkadziesiąt godzin ;-).

Świat F2P nie taki straszny, jak go malują

Pokemon GO nie jest grą idealną, ale pojawiła się w moim życiu w dobrym momencie. Kiedy (świetne) Sword/Shield online jest dla mnie nieakceptowalne przez ilość oszustów — tutaj ten problem nie występuje. Jest odrobina adrenaliny i produkt, który stale rozwija skrzydła. Cieszę się że twórcy stawiają nam granice, bo obawiam się, że bez tego były dni w których grałbym w PvP nie 25, a 125 walk dziennie. Brak przymusu regularnej opłaty (czy to abonamentowej, czy w innej formie) to niewątpliwy plus wyraźnie zmniejszający próg wejścia i czyniąc ją dostępną dla wszystkich. No i jeszcze jedno: nigdy nie poznałem wszelkich zakamarków okolicy w której mieszkam tak dobrze, jak w czasie gdy odkryłem Pokemon GO. Bo nawet przemierzając te same trasy starałem się znaleźć nowe zakamarki, by je urozmaicić. Przyjemne z pożytecznym! :)

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama