Z usług Google korzystam od czasu, kiedy założyłem konto na Gmailu, czy mniej więcej od 2006 roku. Google pierwszy pokazał mi jak powinny wyglądać web...
Z usług Google korzystam od czasu, kiedy założyłem konto na Gmailu, czy mniej więcej od 2006 roku. Google pierwszy pokazał mi jak powinny wyglądać webaplikacje, niezależne od systemu operacyjnego i sukcesywnie przekonywał mnie do kolejnych swoich serwisów. Produkty Microsoftu stawały się przez te 8 lat coraz mniej kluczowe, do momentu, gdy Windows stał się głównie narzędziem do uruchomienia przeglądarki i kilku innych kluczowych dla mnie programów. Kiedy sądziłem, że dla mnie nie ma już odwrotu, Microsoft zaczął ponownie wkraczać w moje życie i to w miejschach, w których spodziewałbym się go najmniej, np. na Chromebooku.
Sprawdzanie pisowni w Google Docs to istny dramat
Gmail od początku był jednym z najlepszych produktów w swojej kategorii. Wciąż darzę sympatią Google+, za toczące się tam dyskusje i galerię zdjęć z automatyczną kopią zapasową obrazów z telefonu. Są jednak produkty, które z jakiegoś względu nigdy nie mogły uporać się z problemami na poziomie absolutnie podstawowym. Jednym z nich są Dokumenty Google, które obecnie dostępne są pod nazwą Dysku Google. O ile współpracę kilku osób nad jednym dokumentem mają na wzorowym poziomie, ilość funkcji na poziomie wystarczającym, to sprawdzanie pisowni to zwyczajnie jakiś żart i kpina. Zapewne problem dotyczy przede wszystkim sprawdzania pisowni w języku polskim.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu Google wyłączył podczas edycji dokumentów sprawdzanie pisowni wbudowane w przeglądarkę, które działa za zwyczaj bardzo dobrze i zastąpił je własnym rozwiązaniem na poziomie webaplikacji. Sprawdzanie pisowni nie tylko jest niegodne zaufania w kwestii wyszukiwania błędów pisowni, ale, o zgrozo, podkreśla poprawne słowa jako błędne, proponując kuriozalne "poprawne" wersje słowa, które są bykami i to z przytupem. Aż ciężko uwierzyć jakiego kalibru jest to fuszerka. A wystarczyło zostawić w spokoju sprawdzanie pisowni przez przeglądarkę. Nawet całkowite pozbawienie sprawdzania pisowni byłoby lepszym wyjściem niż taka kompromitacja.
Na przyjęcie wkracza spóźniony Microsoft, za to robi to jak należy
Microsoft z początku w ogóle nie miał produktu konkurencyjnego dla Dokumentów Google. Zaspał trochę, a może nawet bardzo, w stosunku do konkurencji. W mojej i jak się spodziewam, nie tylko mojej świadomości utrwaliło się skojarzenie, że aplikacje sieciowe to Google, ewentualnie specjalizujące się w konkretnym zdaniu startupy. Microsoft to przede wszystkim produkty desktopowe. Z tego względu jak pojawiły się darmowe webaplikacje Office nie rzuciłem się, aby z nich korzystać, czy nawet testować. Ledwo zarejestrowałem, że powstały, ale do czasu.
W pewnym momencie, podczas reinstalacji systemu nie chciało mi się instalować pełnego Office, którego posiadam, bo jest przestarzały i wymaga tony aktualizacji. Z drugiej strony zdarza mi się tworzyć dokumenty Word i odcięcie się w 100% nie było mi do końca na rękę. Zacząłem szukać małego i lekkiego zamiennika. Mniejszego i lżejszego niż LibreOffice. Wreszcie otworzyłem dokument znajdujący się na SkyDrive edytorem on-line i szybko okazało się, że to był strzał w dziesiątkę - połączenie zalet Google Docs z desktopwym Officem. Z jednej strony wszystkie zmiany są zapisywane non stop na serwerze i mogę edytować dokument z każdego komputera, jak w Dokumentach Google, z drugiej strony mam w pełni działające sprawdzanie pisowni i pasek narzędzi do którego jestem przyzwyczajony jak z Office.
Jest jeszcze kwestia kompatybilności. Gdy dostałem agendę wyjazdu do Barcelony, nie mogłem się nadziwić czemu w podglądzie w Gmailu widzę tylko pierwsze dwa dni wyjazdu i nie wiem ani co będzie trzeciego dnia, ani kiedy dokładnie wracam. Już miałem pisać maila z pytaniem o tę kwestię, kiedy coś mnie tknęło, wrzuciłem plik z agendą do Word Online i nagle okazało się, że agenda jest kompletna, tylko z jakiegoś względu podgląd realizowany przez Google podgląd pomijał jedną stronę. Oczywiście mogłem dostać agendę w pliku PDF, co rozwiązałoby problem, ale to jedynie przykład. Jak mówiłem, sam czasem pracuję na plikach .docx i nie mogę (nie chcę) ich całkiem uniknąć. Co więcej, poprawcie mnie jeśli się mylę, ale .docx jest opisany przez xml i nie powinien rodzić takich problemów z kompatybilnością odczytu, jak starsze dokumenty Office, zwłaszcza na poziomie pomijania całych stron tekstu, a nie drobnych problemów z formatowaniem np. skomplikowanych tabel. Google najwyraźniej nie radzi sobie z odczytem dokumentów Office, albo wręcz umyślnie nie chce sobie radzić. Edycja dokumentów Office w przeglądarce za pomocą Office Online rozwiązuje zarówno problem ze sprawdzaniem pisowni jak i z kompatybilnością.
Sytuacja uległa jeszcze poprawie od czasu wprowadzenia nowej nazwy One Drive zamiast Sky Drive. Łatwiej teraz stworzyć nowy dokument, samo działanie również uległo jakby delikatnej poprawie.
Z Office Online korzystam na desktopie i Chromebooku
W efekcie na komputerze stacjonarnym Office Online zastąpił mi całkowicie starszą wersje instalowanego Office. Zdarza mi się pisać długie na kilkanaście stron teksty, korzystając tylko z przeglądarki i nie czuję abym wiele tracił w stosunku do wersji desktopowej, tym bardziej, że moje potrzeby są skromne. Nie dawno doszło nawet do tego, że dużą recenzję przygotowałem w całości na Chromebooku, ciesząc się całkowitą ciszą, właśnie dzięki Word Online. Wszystko działało szybko i sprawnie, mimo stosunkowo ograniczonej mocy obliczeniowej Chromebooka. Aplikacja webowa nie sprawiała mi żadnych problemów, co jest pewnym paradoksem - na mocnym komputerze stacjonarnym, gdy edytowałem dokument w IE zdarzało się, że po dłuższym czasie Office Online (wtedy jeszcze Office Web App) spowalniał odczuwalnie i zaczynał irytować. Przeładowanie karty edycji rozwiązywało problem do następnego spowolnienia. Na Chromebooku się z tym nie spotkałem. Chromebook stał się tym sposobem moim ulubionym narzędziem do pisania, właśnie dzięki Office Online, bo mając potrzebną mi funkcjonalność i kompatybilność Office, ciesze się również całkowitą ciszą. Asus T100, o którym pisałem niedawno, też daje radę, ale jednak 11,6 cala w porównaniu do 10 cali robi sporą różnicę, zarówno w wielkości ekranu jak i samej klawiatury. T100 za to jest bez porównania lepszy jeżeli chodzi o stosowanie bardziej wymagających aplikacji działających offline.
Jedyne co mogę zarzucić Office Online, oprócz sporadycznego spowalniania na niektórych konfiguracjach (u mnie dzieje się tak tylko na komputerze stacjonarnym) to brak pełnej statystki wyrazów. Word Online nie podaje niestety liczby znaków, ani bez spacji, ani ze spacjami, jedynie liczbę słów. Innych zastrzeżeń nie mam. Domyślam się również, że na webowej wersji Office skorzystać mogą również użytkownicy Linuksa, w podobny sposób jak ja na Chromebooku, który w inny sposób w ogóle nie miałby dostępu do pakietu Office.
Microsoft powoli odzyskuje moje zainteresowanie w coraz szerszym zakresie
Tak jak przez ostatnie 8 lat odsuwałem się od Microsoftu w stronę Google i nie sądziłem, aby miała nastąpić tutaj jakaś zmiana, tak zmiana faktycznie zaszła i rozpoczął się proces odwrotny. Mimo, że początkowo Windows 8 nie zrobił na mnie dużego wrażenia, to w połączeniu z tabletem i nowym procesorem Intela przekonał mnie do przesiadki z tabletu z Androidem na T100 z Windowsem i jestem z tej przesiadki jak najbardziej zadowolony. Teraz One Drive zastąpił mi Dokumenty Google, nawet na Chromebooku oraz po części, chociaż jeszcze nie do końca, Dropbox. Siłą rzeczy coraz uważniej zaczynam się przyglądać poczynaniom firmy z Redmond. Na razie u Google zostało 5 mocnych bastionów - Gmail, Google Maps, YouTube, wyszukiwarka i Android - ale tylko na telefonach. Wszystkich Microsoft nie zgarnie, na razie największą szansę ma na pocztę, z resztą będzie trudniej. Co nie zmienia faktu, że moje dążenie do jednorodnego ekosystemu Google zostało bezpowrotnie przerwane. Stoję w pewnym rozkroku, a brak aplikacji Google na Windows Modern i Windows Phone próbuje podciąć mi nogi.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu