Felietony

Jak bardzo idiotoodporny jest Linux? Cz. 6: (w końcu) zmieniamy dystrybucję

Krzysztof Rojek
Jak bardzo idiotoodporny jest Linux? Cz. 6: (w końcu) zmieniamy dystrybucję
64

Po dłuższym czasie spędzonym z ElementaryOS w końcu przeskoczyłem na inną dystrybucję Linuxa. Którą wybrałem?

Jeżeli zapytalibyście entuzjasty, jakie są największe zalety używania Linuxa, zapewne dostalibyście długą i wyczerpującą listę. Wśród zalet z pewnością znalazłaby się większa kontrola nad tym, co robi system, prywatność, bezpieczeństwo, szybkość działania, możliwość modyfikacji systemu w niemal dowolny sposób i wiele, wiele innych rzeczy. Jedną z zalet, która na pewno byłaby wtenczas wymieniona, byłaby możliwość wybrania sobie takiej dystrybucji, jaka nam pasuje, spośród wielu, które są na rynku i które stawiają na różne aspekty. Ja, w swojej przygodzie z systemem zacząłem od ElementaryOS, który w tamtym momencie wydał mi się najprzyjaźniejszy dla użytkownika, który wcześniej nie miał do czynienia z tą rodziną systemów. Jak mi poszło, możecie prześledzić tu:

Jednak po takim czasie spędzonym z systemem, zacząłem się trochę nim... nudzić. Wiecie - towarzyszył mi on na wielu wyjazdach, ani razu się nie poddał i nie miałem z nim żadnych (większych) problemów. Ponadto - Elementary od miesięcy spóźnia się z dowiezieniem ElementaryOS 7, więc stwierdziłem, że nie będzie lepszej okazji, by zobaczyć i poczuć na własnej skórze, jak wygląda distro hopping. Odgrzebałem więc pendrive'a, odpaliłem turbiny Rufusa i zacząłem szukać dystrybucji dla siebie.

Początki były obiecujące, ale nie pykło

Moim pierwszym wyborem był, choć pewnie część osób złapie się obecnie za głowę, Deepin (w pierwotnej wersji wpisu nazwany przeze mnie ZorinOS, z którym też eksperymentowałem, stąd pomyłka). Czemu właśnie chiński Linux? Cóż, przekonał mnie fakt bazowania na Ubuntu, więc większość rzeczy potrafiłbym w nim zrobić podobnie jak w ElementaryOS, a do tego miał być lekką dystrybucją z bardzo elegancką nakładką wizualną, pozwalającą od startu na rozbudowaną konfigurację. W teorii więc jest to idealny wybór dla kogoś, kto chce spróbować czegoś nowego, a jednocześnie - dalej czuć się w miarę pewnie, wiedząc co i gdzie zrobić.

 

I trzeba przyznać: Deepin jest naprawdę ślicznym distro, z mnóstwem ładnych animacji i świetnym infterfejsem i do tego - płynnie działającym nawet na słabszym sprzęcie. Oczywiście, będąc chińską dystrybucją musiałem się trochę nagimnastykować, żeby chociażby ich repozytorium nie pokazywało mi samych chińskich programów. Problemem jednak okazało się co innego, a mianowicie, kiedy tylko chciałem zainstalować jakiś program, który wymagał doinstalowania dodatkowych elementów, jak signal, praktycznie od razu wpadłem w dependency hell z którego zwyczajnie nie byłem w stanie się wygrzebać. Nie mówię, że takie rzeczy nie zdarzały się na ElementaryOS, ale tam widząc, jaki komunikat zwrotny dostaję od systemu za każdym razem byłem w stanie dowiedzieć się co to oznacza i co trzeba zrobić, żeby rozwiązać problem, przy okazji ucząc się czegoś nowego. Tutaj problemy pojawiły się od razu po czystej instalacji, więc stwierdziłem, że podziękuję - nie chce mi się męczyć.

Nic nie pobije klasyki?

No dobrze, jeżeli nie ZorinOS, to co? Przez chwilę myślałem o jakimś distro bazującym na Fedorze, ale patrząc na pierwszy rzut oka, żadne nie złapało mnie za serce, co nie znaczy, że kiedyś nie dam żadnemu szansy. Stwierdziłem jednak, że skoro kręcę się dookoła dystrybucji bazujących na Ubuntu, to czemu nie dać by szansy oryginałowi. Co więcej, ostatnie zmiany, jakie zaszły w systemie, o których opowiadał Nick z mojego ulubionego kanału na ten temat, czyli Linux Experiment, przekonały mnie, że warto spróbować.

I muszę przyznać, że to, jak prezentuje się Ubuntu 22.04 (nie korzystałem z wcześniejszych wersji, więc nie mam porównania) pokazuje mi, że zdecydowanie warto próbować różnych dystrybucji, ponieważ każda faktycznie jest nieco inna i ma do zaoferowania nieco inne doświadczenie.

Ubuntu 22.04 "robi robotę"

W przypadku Ubuntu zdecydowanie najmocniejszą różnicą względem ElementaryOS było dopracowanie wszystkich elementów. To, do czego tam potrzebowałem doinstalowywać sobie dodatkowe pakiety, tu mogłem zrobić za pomocą wbudowanych narzędzi konfiguracyjnych. Tak samo z programami - zainstalowałem tu wszystkie te same aplikacje, co na Elementary, a ani razu nie musiałem wyściubiać nosa poza wbudowane repozytorium, ani też, co chyba bardziej istotne - zaglądać do terminala. Ubuntu poprawnie znalazł też sterowniki do wszystkich elementów laptopa, ale tutaj nie spodziewałem się niczego innego, ponieważ z tym nie było akurat także problemu na ElementaryOS.

Co więcej - dużo osób zwracało uwagę, że Ubuntu jest molochem - bardzo napakowaną funkcjami i przez to ociężałą dystrybucją. Przyznam się, że... po prostu tego nie zauważyłem. Oczywiście - nie przeprowadziłem testów odnośnie tego, ile komputer pracuje na jednym ładowaniu, jak szybko uruchamia się z uśpienia i ile zakładek jestem w stanie otworzyć, zanim się podda. Po prostu odpaliłem i zacząłem używać. Przypominam jednak, że moja maszyna to nie demon szybkości (Intel® Core™ M-5Y71) i jeżeli różnica byłaby duża, z pewnością od razu bym to poczuł. Tymczasem nie widzę żadnych problemów z używaniem kilku programów na raz oraz tym, żeby działało sobie kilka procesów w tle. Jeżeli więc Ubuntu miało jakieś problemy z zasobożernością, musiały zostać rozwiązane.

Co mi się podoba w Ubuntu? Ssytem okien Wayland działa świetnie, środowisko graficzne GNOME 42 również i tym razem nie musiałem posiłkować się żadnymi paczkami - system spodobał mi się taki, jaki jest. Duża w tym zasługa spójności wizualnej oraz dodatków, jak chociażby możliwość wyboru koloru akcentów w systemie. Wszystkie narzędzia systemowe działają tu świetnie (np. zrzuty ekranu nie są dodatkową aplikacją jak w Elementary), a generalna spójność wizualna systemu, efekty animacji i szybkość użytkowania kładą na łopatki Windowsa.

Co dalej?

Przyznam się szczerze, że po tym, jak używałem Ubuntu przez ostatnie tygodnie, mogę stwierdzić, iż korzysta mi się z niego na tyle przyjemnie, wygodnie i co najważniejsze - bezproblemowo - że mógłbym używać go także na moim głównym komputerze. Problemem wciąż jednak pozostaje fakt, że w pracy wykorzystuje programy Adobe, w tym Premiere Pro, który choć można odpalić przez Wine, ma podwójny problem, ponieważ sterowniki Nvidii wciąż pozostają niedostępne dla społeczności open source. Niemniej, jeżeli znajdę metodę, która wyda się skutecznie rozwiązywać ten problem, być może pokuszę się o sprawdzenie, jak taka praca może wyglądać.

Cóż, w najgorszym wypadku czeka was kolejny wpis w tej serii :)

 

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu