Oglądacie wyścigi Formuły 1, a jednocześnie jesteście zwolennikami elektrycznych samochodów? Zdaje się, że Formuła E jest czymś dla Was.
Jeszcze bolidy, czy już statki z Wipeouta? Byliśmy na wyścigu Formuły E
Elektryczne bolidy, czyli czy Formuła bez „warczenia” może tak samo angażować?
Chociaż sporo osób może myśleć, że Formuła E jest absolutną nowością, to na początek rozwieję wszystkie wątpliwości — ta klasa wyścigów została powołana w 2012 roku, a jej pierwsze zawody wystartowały w 2014 roku. W tym momencie rozgrywa się już dziewiąty sezon zawodów — a o czym również warto wspomnieć, to fakt, iż jednym z pomysłodawców całego elektrycznego projektu jest Jean Todt, czyli prawdziwa legendy Formuły 1.
W tym sezonie zespoły FE firmują takie koncerny motoryzacyjne jak Jaguar, Cupra, Porsche, DS, Nissan, Maserati, Mahindra, McLaren i Nio. Formuła E prześmiewczo nazywana jest „wyścigami odkurzaczy”, a sporo osób twierdzi, że wyścigi bolidów bez charakterystycznego „warczenia” nie jest w stanie wzbudzić takich samych emocji. Czy dość ignoranckie podejście do tematu jest słuszne? Miałem okazję się o tym przekonać, oglądając jeden z wyścigów Formuły E w Berlinie na niefunkcjonującym już lotnisku Tempelhof.
Czym charakteryzuje się Formuła E? Jest kilka kluczowych różnic
Na początku skupmy się na tym, co charakteryzuje Formułę E i odróżnia ją od Formuły 1. Po pierwsze, wszystkie bolidy są tutaj jednakowe i mają moc 300 kW, czyli 408 KM. Każdy zespół korzysta z tych samych silników, tej samej konstrukcji samego bolidu oraz wszystkie pojazdy mają dokładnie te same opony. Nikt nie ma tutaj więc większych szans od startu — w istocie każdy kierowca siedzi dokładnie w tej samej maszynie, która różni się jedynie wyglądem. Co z samymi wymiarami? Bolid musi mieć 501,6 cm długości, 170 cm szerokości i 102,3 cm wysokości. Waga pojazdu, która jest liczona razem z kierowcą, nie może przekraczać 840 kg.
Po drugie: nie ma pit stopów. Do niedawna kierowcy podczas przerwy przesiadali się do drugiego bolidu, który był w pełni naładowany — w tym sezonie jednak zrezygnowano z tego pomysłu, więc wyścig odbywa się bez żadnych przerw. To sprawia, że kierowcy muszą zdecydowanie bardziej taktycznie podchodzić do wyścigu — każde ich zachowanie musi zostać dobrze zaplanowane, żeby baterii starczyło im do finiszu. Co więcej, osoby zaangażowane w Formułę E mówią, że każdy bolid po zakończeniu wyścigu powinien mieć 0 procent baterii — w innym wypadku oznacza to, że kierowca nie podejmował odpowiednich decyzji.
Po trzecie: dodatki rodem z gier wideo. Do zeszłego sezonu Formuła E charakteryzowała się tak zwanym „fan boostem” — widzowie z poziomu dedykowanej aplikacji mogli wspierać swojego ulubionego kierowcę, a kiedy ten dostał odpowiednio duże wsparcie, jego bolid przyspieszał. Ze względu na pewną nieuczciwość tego rozwiązania, w sezonie 2022/2023 już go nie spotkamy — ale to wcale nie znaczy, że brakuje futurystycznych akcentów.
Każdy kierowca może dostać chwilowy boost i odblokowanie dodatkowych 50 kW mocy, osiągając maksymalną moc bolidu, wynoszącą 476 KM. Żeby to jednak zrobić, musi zwolnić i wziąć szerszy zakręt, wjeżdżając w tak zwane Activation Zone, co jest motywem z konsolowych wyścigówek, w których mieliśmy do czynienia ze „strzałkami nitro”. Jeśli na nie najechaliśmy, mieliśmy chwilową przewagę — i tak samo działa to w tym przypadku... tylko, że w prawdziwym życiu. Co prawda na żywo nie ma to żadnych efektów, lecz jeśli oglądacie wyścig na telewizorze lub obserwujecie telebimy rozwieszone dookoła toru, to ma to specjalną animację. Mały, lecz niezwykle ciekawy dodatek.
Przejdźmy do sedna, czyli co z samym wyścigiem?
Zajmijmy się jednak tym, co najważniejsze — czyli czy faktycznie Formuła E nie jest niczym ciekawym? Obserwowanie jak wszystkie bolidy ustawiają się na linii startowej, a gromada ludzi z każdego zespołu powoli wraca do garaży, żeby wreszcie usłyszeć ten charakterystyczny pisk opon, było dla mnie zaskakująco emocjonującym przeżyciem. Nie będę kłamał — nie śledziłem wcześniej poczynań Formuły E, więc do tego wyścigu podchodziłem mocno neutralnie. Bawiłem się jednak dużo lepiej, niż mogłem się spodziewać.
Specyficzny jest fakt, że zamiast dźwięków silnika, słyszymy... koncert miauczących kotów. Nie nazwałbym jednak tego czymś negatywnym — całość brzmi jakby była wyjęta z Cyberpunka czy Blade Runnera, a podświetlony i futurystyczny tył bolidów przypominał mi rakiety z Wipeout. Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że cała otoczka tego wyścigu wraz z faktem, że kierowcy muszą mieć w tym przypadku zdecydowanie bardziej analityczne podejście, sprawia, iż dla osoby niezaangażowanej w Formułę, może być to dużo ciekawsze doznanie.
Jeśli jesteście fanami Formuły 1, powinniście dać szansę chociaż jednemu wyścigowi Formuły E. Oczywiście, nie przypadnie to do gustu każdemu — jestem jednak przekonany, że część z Was będzie zaskoczona, jak świeże podejście do tematu to oferuje. Czy zastąpi to Formułę 1? W najbliższym czasie z pewnością nie. Czy warto poświęcić temu swój czas? Zdecydowanie warto dać szansę — a kto wie, może zostaniecie na dłużej.
Wyjazd redaktora Antyweb do Berlina na wyścig Formuły E odbył się na koszt i zaproszenie firmy Jaguar. Marka nie miała wpływu na treść ani też wcześniejszego wglądu w powyższy artykuł.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu