Felietony

Znów używam ulubionej rzeczy z dawnych lat, a wy za czymś tęsknicie?

Bartosz Gabiś
Znów używam ulubionej rzeczy z dawnych lat, a wy za czymś tęsknicie?
Reklama

Żyjemy w czasach luksusu. Niezależnie czy jest się fanem muzyki, filmów, seriali i innych, platformy streamingowe stoją otworem. Zatem dlaczego tak mnie ciągnie, do dawnych rzeczy?

Wydaje mi się, że jak każdy z nas tak sięgnie pamięcią do przeszłości, to prawdopodobnie mógłby odnaleźć przedmiot, który zdefiniował naszą tożsamość. Przynajmniej taki, który stał się właściwie niezbędnym elementem naszego codziennego życia w okresie dojrzewania albo nawet przetrwał do dzisiaj. Ja powróciłem do mojego.

Reklama

Tak to się zaczęło, powrót do przeszłości

Szczerze wierzę, że wszyscy mamy tę jedną rzecz, która roztkliwia nas do dzisiaj. Dla jednych to może być książka, która rozpoczęła wieloletnią przygodę z podróżami w zakamarki wyobraźni autorów książek. Zaś dla drugich będzie to choćby pierwsza gra komputerowa. Ta pomimo swoich wad, jest i tak najcenniejszą rzeczą na świecie, bowiem jest nośnikiem nie tylko danych do odczytu, lecz naszych wspomnień.

Chociaż mam już swoją erę zbieractwa za sobą, wciąż mam ze sobą nie jeden przedmiot, bez którego trudno jest mnie sobie wyobrazić życie. Mój komputer nie ma może stacji dysków, ani nawet nie jest z Windowsem XP, lecz pomimo tego, wciąż mam ze sobą moją edycję Baldur's Gate z dodatkiem Opowieści z Wybrzeża Mieczy. Pierwsza gra PC, którą kupił mi tato. Tak samo silnym uczuciem wiążę szachy. Może i nie jestem ani dobrym, ani średnim, ani nawet przeciętnym graczem, lecz w tej grze jest ukryte wiele wspomnień z dzieciństwa i przyczynek do późniejszego zainteresowania grami planszowymi. Jest też to odwieczny symbol moich ograniczeń, do których pokonania wciąż dążę.

Jest jeszcze kilka innych rzeczy, ale mój punkt widzenia jest już chyba wystarczająco zrozumiały i nie ma potrzeby przytaczać kolejnych przykładów. Każdy z nas ma pewnie jakiś wyjątkowy drobiazg. Moje życie zaś się bezpowrotnie zmieniło, gdy nadszedł dzień, w którym otrzymałem w spadku inne narzędzie. Niestety nie przetrwało ono próby czasu jako przedmiot fizyczny, zaś na poziomie metafizycznym będzie żyło po wsze czasy. Obudowa była przezroczysta, bardzo à propos wczesnych lat dwutysięcznych i późnych dziewięćdziesiątych. Działało na dwie baterie paluszki AA i o ile mnie pamięć nie myli, niestety nie posiadało już mocowania na pasek. W zestawie otrzymałem od mamy jakieś tanie słuchawki z tymi specyficznymi, bardzo "gumowatymi" w dotyku gąbkami. Był to mój pierwszy walkman (oczywiście, że nie taki od Sony), a w środku składanka z hitami tamtych czasów. Tak Cher i spółka wstąpiła z muzyką w moje życie.

Obiekt westchnień, do którego musiałem wrócić

Nie dajmy się jednak sentymentom! Czy uwielbiam dzisiaj walkmana i pragnę takie cacka jak ten fenomenalny "walkman" Fiio? Oczywiście, że tak! Bierzcie moje pieniądze i nawet za nimi nie zapłaczę! W każdym razie tutaj mówimy o poważnych sprawach i życiu we wczesnych latach dwutysięcznych. Dzięki przenośnemu odtwarzaczowi zrozumiałem przede wszystkim potęgę wolności, jaką on dał. Jak przyjemnie może być, odłączyć się od otoczenia i we własnym rytmie spacerować na dworze lub zanurzyć się w książce z jakimś soundtrackiem na uszach. Co prawda ilość kaset ograniczała tę wolność, więc i tak życie dominował eurobeat, Beatelsi i ścieżka dźwiękowa Ostatniego Mohikanina, niemniej, uchylono mnie rąbka jutra.

Skąd ta gorycz? Tak jak mówiłem, niech nostalgia nie zagłuszy zdrowego rozsądku. Teraz każdy, kto pamięta tamte czasy, niech wytęży swoje myśli i przypomni sobie jaką frajdą było, chociażby wydłubywanie wciągniętej do szpuli taśmy magnetofonowej. Nie wiem jak wy, ale ja tego nie lubiłem! I do tego każda zmarszczka śmiała się mówiąc, że teraz się będzie wciągać jeszcze częściej. Lub właśnie te nieszczęsne słuchawki, a i nie zapominajmy o kasetach, które katowane dzień w dzień brzmiały coraz gorzej i gorzej, a że się wciągały, to jeszcze gorzej. Czasu też nie dawały wiele i na domiar trzeba było je okręcać na drugą stronę. Ale ale, wtedy już istniało coś piękniejszego, seksownego wręcz i szalenie nowoczesnego.

Discman.

Żeby w ogóle mieć pierwszego discmana, bardzo długo musiałem oszczędzać pieniądze. Wymagało to wiele dyscypliny, aby bez kieszonkowego czekać od wycieczki szkolnej do wycieczki szkolnej i po trochu sobie odkładać pieniądze. Gdy w końcu mnie się udało, było to pójście na całość i zakup odtwarzacza płyt z MP3. Kto pamięta, ten wie, jak znaczącą zmianą było nagle móc słuchać jedną płytę przez wiele godzin. Nie było to jednak nic wybitnego, więc swoje wady miał, ale był mój!

Reklama

Dorosłość, czyli w końcu można sobie pozwolić!

Naturalnie, nic z niego nie zostało, przestał mu w pewnym momencie działać laser i ot, tak, niedługo po zakupie, zakończyła się historia discmana, brutalnie przerwana przez awarię i nadejście "empetrójek" we wsparciu telefonów komórkowych z gniazdkami na słuchawki. Lata temu jakoś to do mnie nie dotarło, bo wszystko się działo za szybko, lecz dzisiaj już widzę, jak nagle skończyło się moje marzenie, którego spełnieniem nie było mi dane się nacieszyć! Tutaj, jak rycerz na białym koniu, wjechała dorosłość i możliwość trwonienia pieniędzy na zachcianki!

W końcu mogę realizować marzenia dzieciństwa i słuchać japońskich wykonawców na płycie!

Wskutek osobistych wydarzeń, stałem się posiadaczem wielu albumów na płytach CD. Ożywiły one wspomnienia z czasów, kiedy z przyjemnością się oglądało kolekcje CD u znajomych od rodziców, czy u krewnych. Wartość płyt oceniało się po ich wadze. Większa bowiem oznaczała, że mamy do czynienia z czymś bardziej specjalnym, albumem z dodaną książeczką, w której będą rozpisane teksty piosenek, dodatkowe zdjęcia i inne ciekawostki. Coś, czego w erze digitalizacji trudno doświadczyć.

Reklama

Pierwszą moją reakcją, było podłączenie stacji dysków do MacBooka i rozpocząłem proces zgrywania płyt do aplikacji muzycznej. Zadowolony miałem nagle całą bibliotekę pełną płyt w fajnej wersji. Jednak tak kontemplując nad świeżo zdobytą kolekcją, zrozumiałem, że czegoś mi brakuje. Był to discman.

Nie było tutaj wiele rozumowania, brzmi to źle, ale posłuchajcie. Czy to nie jest odpowiedź oczywista? Jako dorośli możemy realizować przynajmniej część dziecięcych marzeń. Moim było móc posiadać fajnego discmana pioniera tej branży – Sony. Nie zwlekając długo, wskoczyłem na OLX i zacząłem poszukiwać idealne narzędzie, konsultując wszystko z prehistorycznymi recenzjami oraz polegając na wskazówkach z Reddita. W ten sposób dotarłem do urządzenia w srebrnym kolorze jak z tamtych czasów i charakterystycznym, pomarańczowym okienkiem, którego kolor był niegdyś ściśle związany z marką Walkman.

Obiekt westchnień w czasach "zwykłych" empetrójek

Technologia antywstrząsowa działa bezbłędnie, każda płyta brzmi przepięknie, a do tego jak mnie przyjdzie ochota, to mogę sobie podbić bassy. Obcowanie z tym urządzeniem, ponownie mi przypomniało, jak ważne jest posiadanie dedykowanych narzędzi. Interakcja z nimi nie jest zakłócana żadnymi powiadomieniami, wyrywającymi nas z miłego transu. Początkowo miałem pewne obawy, bo entuzjazm został lekko przygaszony w starciu z cenami używanych discmanów. W końcu są to stare przedmioty i nie mam gwarancji, że długo podziałają. Z tego powodu wydatek około stu złotych nie był przesadnie miły.

Zaryzykowałem i tak. Niesiony na skrzydłach inspiracji i w pogoni za dawnymi marzeniami, zdecydowałem się zaryzykować i kupić obiekt westchnień. Dzisiaj, już po roku od początku tej przygody, jestem szczęśliwy. Każda podróż ma w sobie teraz odrobinę więcej charakteru i trudno nie jest się czuć "cool", gdy się wyciąga wypasionego discmana Sony.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama