Wraz z wkroczeniem do Polski Piano Media i skryciem objęciem opłatą znacznej części informacji wielu polskich serwisów informacyjnych wielu użytkownik...
Wydawcy pokochali paywalle. Ale czy ich wprowadzanie na pewno im się opłaci?
Wraz z wkroczeniem do Polski Piano Media i skryciem objęciem opłatą znacznej części informacji wielu polskich serwisów informacyjnych wielu użytkowników sieci odczuło na własnej skórze, co to znaczy paywall. Chyba nikt nie ma dziś wątpliwości, że to tutaj wydawcy drukowanych tytułów będą w przyszłości rekompensować sobie spadające przychody. Okazuje się jednak, że skala tego typu przedsięwzięć już teraz przybrała bardzo duże rozmiary
Czy tego chcemy, czy nie, forma płatności za informacje w sieci znana pod nazwą "paywall" będzie coraz bardziej się panoszyć na stronach, które odwiedzamy. Statystyki są nieubłagane i wskazują na stopniowy (choć nie tak dynamiczny, jak by się można spodziewać) spadek przychodów prasy drukowanej. Efekt jest jeden - szukanie zysku w innych kanałach. Jednym z nich jest właśnie internet.
Początki były dość niewinne. Wszyscy pamiętamy konsekwentne wcielanie tej formy dystrybucji treści na stronach New York Timesa. W jego ślady w mracu br. poszedł też inny, duży tytuł - Los Angeles Times. Łącznie w USA już 300 gazet będących też online ma jakiś związek z paywallem. Co jednak najważniejsze, ich liczba w stosunku do ubiegłego roku wzrosła aż dwukrotnie (i ani myśli się zatrzymać).
Infografika przygotowana przez BestCollegesOnline.org świetnie ilustruje aktualną popularność tego typu form dystrybucji treści. Najwięksi prasowi wydawcy w Stanach Zjednoczonych już się przekonali do paywalla i jego skuteczności, czego niezbitym dowodem są liczby. Gannett, lider zestawienia, w ten sposób "sprzedaje" informacje w sieci na 49 spośród 80 posiadanych rynków prasy. Skąd ta wiara w taką strategię?
Za przykład niech posłuży przytaczany NYT. Od marca 2011 roku, kiedy to wprowadzono opłatę za część treści, subskrypcję wykupiło tutaj 454 tys. internautów, co jednocześnie wpłynęło na częstotliwość przeglądania informacji, za które zapłacili. Wynik ten sprawił, że jeszcze w 2011 roku w ślady NYT poszło 41 innych tytułów. Problem polega jednak na tym, że im więcej treści jest dostępna jedynie dla subskrybentów, tym mniej zysków przynoszą umieszczone tam reklamy (czasem subskrybenci w ogóle ich nie widzą). W rezultacie szacuje się, ze paywall wprowadzony przez NYT przyniósł zyski równe... 0 dolarów. Tymczasem wspomniany Gannett spodziewa się do końca 2013 roku zarobić na nim aż 100 mln dol. Czy to aby nie zbyt ambitny cel? Wystarczy spojrzeć na spadek statystyk popularnych serwisów, które wprowadziły blokadę. Najwięcej stracił Tallahasse Democrat (wydawany pod skrzydłami Gannett właśnie) - 37,4 proc (w porównaniu z lipcem 2010). Ofiarą zbyt pochopnego wprowadzenia opłat za treści już padło kilka tytułów. Przykładowo na stronie Whitby Gazette wprowadzono go w listopadzie 2009, a zdjęto zaledwie 4 miesiące później.
Czy zatem warto? Najwidoczniej tak, o czym świadczy postępująca moda na wprowadzanie do internetu opłat za treści. Im większa liczba stron będzie w ten sposób udostępniać materiały, tym większa szansa, że użytkownik w końcu zdecyduje się na subskrypcję którejś z nich. Jestem jednak przekonany, że jako taka informacja w sieci nigdy nie stanie się płatna w 100 proc., a to głównie za sprawą blogerów czy kwitnącego dziennikarstwa obywatelskiego. Po prostu zapłacić nam przyjdzie za te najbardziej ekskluzywne i wartościowe materiały, co jest jak najbardziej zrozumiałe, biorąc pod uwagę zmieniający się rynek mediów. Pytanie, czy internauci będą chcieli za nie płacić. Przykład NYT pokazuje, że wcale nie jest to takie proste.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu