Kosmos ma to do siebie, że co jakiś czas podsuwa nam coś, co wygląda jak błąd w symulacji. I tak oto pojawia się TOI-3261 b — planeta tak absurdalna, że aż prawdopodobna. "Gorący Neptun", który zamiast majestatycznie dryfować gdzieś w chłodnych rubieżach, zasuwa wokół swojej gwiazdy jak rozgrzany pocisk. I robi to dokładnie tam, gdzie — według wszelkiej logiki — nie powinien istnieć.

TOI-3261 b krąży wokół swojej gwiazdy w 21 godzin. Nie, nie dni. Godzin. Tyle trwa tam "rok". Dla porównania "nasz Neptun" potrzebuje 165 lat ziemskich, by okrążyć Słońce. Tu mamy więc coś zupełnie odwrotnego: planeta o rozmiarach Neptuna, która nie włóczy się gdzieś po obrzeżach, ale tańczy wokół swojej gwiazdy niemal w pełnym ogniu. Niczym "nawąchany" szczur.
I robi to w miejscu, które astronomowie nazwali „pustynią Neptuna” — obszarem, gdzie takich planet… nie ma. Bo nie powinno ich tam być. Za gorąco. Za blisko. Zbyt niebezpiecznie. A jednak.
Gęsto, gęściej, najgęściej
Kiedy teleskop TESS złapał TOI-3261 b na gorącym uczynku, inne obserwatoria — z Chile, RPA i Australii — rzuciły się, by potwierdzić jej istnienie i sprawdzić, co z nią jest nie tak. I szybko się okazało, że nie jest to typowy puszysty balonik z wodoru i helu.
Ta planeta ma zaskakująco dużą gęstość, jak na swoje rozmiary. Jakby ktoś zabrał jej wszystko, co lekkie i zostawił tylko ołów, żelazo i skały. A to oznacza jedno: utraciła atmosferę. Spłonęła. Została z niej brutalnie obdarta. I mimo to przetrwała — jako ciężki, zwarty, piekielny kamień.
Historia pewnej dezintegracji
TOI-3261 b mogła być kiedyś znacznie większa. Może nawet przypominała Jowisza. Ale potem wydarzyły się dwie rzeczy:
Foto-ewaporacja — promieniowanie gwiazdy zaczęło ją dosłownie odparowywać.
Obdzieranie grawitacyjne — siły pływowe dosłownie odrywały z niej warstwy, jakby ktoś "obrał" planetę z atmosfery.
Brutalne, ale spektakularnie obrazowe: to planeta, która przez miliardy lat traciła siebie kawałek po kawałku.
A przecież to nie wszystko. Prawdopodobnie TOI-3261 b nie zaczęła swojej podróży tak blisko gwiazdy. Pojawiła się tam w wyniku jakiegoś układowego "szturchnięcia" — może przez inną, jeszcze niewykrytą planetę. Wpadła na orbitę o długości... jednego dnia i już z niej nie uciekła. Zaczęła się transformacja. Z gazowego olbrzyma — w ognisty szkielet.
Co to znaczy dla nas
Trochę ciekawostka, trochę osobliwość. Przede wszystkim — troll kosmicznego systemu planetarnego. Planeta, która mówi: "a jednak się da". I przez samą swoją obecność zmusza nas do przemyślenia wszystkiego, co sądziliśmy o formowaniu się światów.
Jej istnienie podważa wygodne, bezpieczne modele i przypomina, że teorie są tylko próbami ułożenia do kupy chaosu, a nie gotowymi odpowiedziami. A każdy taki przypadek — jak TOI-3261 b — jest niczym rysa na tafli naszej wiedzy. I dobrze. Bez tych rys nie widzielibyśmy istotnych wyjątków.
Czytaj również: Ta egzoplaneta porusza się naprawdę szybko. Jak to możliwe?
Co dalej?
Teleskop Jamesa Webba już celuje w TOI-3261 b. Może pokaże nam więcej: z czego dokładnie składa się ta planeta, jak bardzo jest zdeformowana, czy coś jeszcze z niej zostało.
Ale niezależnie od tego, co pokażą dane, jedno jest pewne: planety takie jak TOI-3261 b nie powinny istnieć. A jednak są. I tylko dzięki nim wiemy, że Wszechświat nie przejmuje się naszymi modelami, założeniami, teoriami. Ma je daleko w poważaniu. I właśnie dlatego nauka jest tak ciekawa.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu