Na pierwszy rzut oka Wenus przypomina apokaliptyczne wyobrażenie końca świata. Planeta o temperaturze zdolnej stopić ołów, ciśnieniu miażdżącym absolutnie wszystko i deszczem z kwasu siarkowego, który paruje, zanim dotknie ziemi. Zdrowo myśląc, życie nie miałoby raczej tam najmniejszych szans — ale to właśnie w jej toksycznym niebie może kryć się największe odkrycie współczesnej nauki.

W 2020 roku świat naukowy wstrzymał oddech. Zespół badaczy ogłosił wykrycie fosfiny w atmosferze Wenus — związku chemicznego, który na Ziemi niemal zawsze towarzyszy mikroorganizmom. Nazwijmy to "zapalnikiem" pewnego zainteresowania. Sygnał, który poruszył środowiska badaczy planet, astrobiologów i inżynierów. Bo jeśli życie może istnieć tam, to gdzie jeszcze? Późniejsze analizy osłabiły pewność tego odkrycia, jednakże nie osłabiły jego wpływu. Efekt domina już ruszył.
Lecimy na Wenus
W odpowiedzi na to wszystko prywatna firma Rocket Lab — do tej pory znana głównie z wysyłania małych satelitów na orbitę — ogłosiła misję, która nie tylko rzuca wyzwanie "problemowi" Wenus, ale również całej logice eksploracji planet. Wspólnie z zespołem naukowców kierowanym przez prof. Sarę Seager z MIT planują wystrzelenie sondy w 2026 roku, która w ciągu 30 minut ma rozstrzygnąć, czy w atmosferze Wenus istnieje złożona chemia organiczna — fundament życia. Wyobrażamy sobie, że życie musi powstawać w przyjaznych dla nas warunkach. Że inteligentne cywilizacje będą próbować się z nami komunikować. A co, jeśli jest inaczej i powinniśmy zmienić paradygmat poszukiwań życia w ogóle?
Najważniejsze w tej misji będzie niezwykle ciekawe urządzenie: nefelometr autofluorescencyjny. Działa niczym chemiczny radar — wykrywa cząsteczki w chmurach i błyska światłem, gdy trafi na coś organicznego. Jeśli zadziała zgodnie z planem, świat nauki może stanąć w obliczu zupełnie nowej definicji "strefy zamieszkiwalnej". Chichotem losu będzie sytuacja, w której tam, gdzie życia być nie powinno, znajdziemy jednak coś, co owo przekonanie wywróci do góry nogami.
Kiedyś raj. Dzisiaj piekło
Wenus nie zawsze była czymś w rodzaju scenerii z Dooma. Miliony lat temu mogła przypominać Ziemię — z oceanami, umiarkowaną temperaturą i atmosferą przyjazną życiu. Katastrofalne erupcje wulkaniczne wywołały jednak niekontrolowany, katastrofalny efekt cieplarniany. Woda wyparowała, dwutlenek węgla uwięziony w atmosferze podniósł temperaturę do obecnych 470°C, a planeta "zgasła". Stała się środowiskiem tak trudnym, tak toksycznym, że przez lata nikt jej nie podejrzewał o możliwość występowania na niej życia.
Jedna warstwa tej planety się wyłamała. Chmury — znajdujące się około 50 km nad powierzchnią — są relatywnie chłodniejsze, a warunki tam panujące (choć nadal ekstremalne) są porównywalne z niektórymi rejonami Ziemi. Czy to wystarczy?
Budujemy nasz dom na kwasie
Powyższy nagłówek jest odrobinę ironiczny. Z jednej strony, odwołując się do "hipisowskiej substancji", obrazuje karkołomność (pozorną) poszukiwania życia akurat na Wenus. Z drugiej natomiast jednoznacznie mówi o tym, co może czaić się w kwasowych chmurach planety. Ważną postacią w idei poszukiwania życia akurat tu jest dr Janusz Pętkowski z Politechniki Wrocławskiej. Wraz z zespołem przeprowadził eksperymenty, które pokazują, że wiele aminokwasów i wiązań peptydowych, stanowiących podstawę chemii organicznej, jest stabilnych w skoncentrowanym kwasie siarkowym — pod warunkiem że nie ma w nim wody.
I to było to. Brak wody, a nie obecność kwasu, może chronić delikatne cząsteczki przed rozkładem. Ziemskie wyobrażenia o warunkach sprzyjających życiu — ciepło, woda, umiarkowane środowisko — mogą być zbyt wąskie. Tak, jakby nasza definicja tego, co możemy nazwać "warunkami sprzyjającymi życiu", była po prostu "do kitu".
Misja Rocket Lab będzie nie tylko zmierzeniem się ze skrajnie niegościnną planetą. Będzie to również test nowego modelu eksploracji: taniego, szybkiego i bardzo precyzyjnego. Koszt całej operacji ma nie przekroczyć 10 milionów dolarów, co czyni ją ponad 50 razy tańszą od standardowej misji NASA. Zamiast szwajcarskiego scyzoryka pełnego instrumentów, zespół Rocket Lab stawia na minimalizm i celowość. Jeden instrument, jeden cel, jeden strzał. Albo coś wykryją — albo nie. Koszt i ryzyko są tak niskie, że można tego próbować wielokrotnie.
W tle czają się kolejne misje: NASA, ESA i konsorcjum Morning Star, które chcą wysłać balony do atmosfery Wenus, a nawet sprowadzić próbki chmur na Ziemię. Ale to Rocket Lab może jako pierwszy przekroczyć granicę, której dotąd nikt nie odważył się przekroczyć — granicę weryfikowalnego śladu życia w atmosferze innej planety.
Pięć minut
Sonda Rocket Lab będzie miała zaledwie 5 minut na wykonanie pomiarów w warstwie chmur i 20 minut na przesłanie danych. Potem zniknie — roztopiona, zgnieciona, unicestwiona przez to, co jeszcze przed chwilą badała. To prawie jak dron kamikadze. Straceńcza misja, która będzie miała niesamowite implikacje dla świata nauki.
Nie wiemy, czy sonda coś znajdzie. Jeśli tak, to nauka będzie musiała zdefiniować na nowo pojęcie zamieszkiwalności.
Czytaj również: Rocket Lab powiększa Neutrona i stawia na inną drogę rozwoju niż SpaceX
Ryzyk - (hehe) fizyk
Gdybyśmy rozmawiali o tego typu misji 30 lat temu, to wszyscy byśmy zbiorowo pukali się w czoło i ochoczo "trzaskali" facepalmy. Autorów takiej misji uważalibyśmy za kompletnych __(tu wpiszcie sobie inwektywę)__. Dzisiaj mamy argumenty za tym, by stwierdzić jedno: da się, powinniśmy i warto. Ryzykujemy zasadniczo niewiele, bo sonda realizuje inny model eksploracyjny. Jak nie znajdziemy nic, to trudno. Jak znajdziemy — doskonale. Sonda i tak pójdzie na straty, zakładamy to, że ona na pewno zostanie wciągnięta przez Wenus, przeżuta, wypluta, zgnieciona i roztopiona. Przed tym jednak odpowie nam na jedno z istotniejszych pytań tu i teraz. To się liczy.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu