Jak wytresować smoka oraz Lilo i Stitch to dwa filmy, które wielu kochało w dzieciństwie, a które znów zaczęły podbijać kina na całym świecie. Nie byłoby w tym fakcie niczego dziwnego – w końcu już raz je pokochaliśmy – ale te są po prostu w innym wydaniu, którego chyba nikt nie chce?

Trudno w to uwierzyć, ale około dziesięciu lat temu, Disney zaczął swoją nową misję sprzedania na nowo tych samych bajek, które wiele lat temu podbiły serca i boc office'y. Chociaż nie zarobiły tak znowu mało, to trudno mówić o sukcesie. Kropką nad i była niedawna klapa Królewny Śnieżki. Film ten nawet nie zdołał wyjść na zero, sprawiając, że gigant zatrzymał inne produkcje aktorskie. Wszystko to jednak przed premierami dwóch ostatnich hitów.
Live Action w natarciu. Disney znalazł partnera w konkurencji
Mowa tutaj o Lilo i Stitch, czyli powrocie klasyka z 2002 roku, a także niespodziewanie filmu z zupełnie innej stajni, bowiem Jak wytresować smoka DreamWorks, również trafiło w minionym tygodniu do kin. To jest zaś przedstawiona na nowo historia nominowanej do Oscara animacji z 2010 roku o tym samym tytule. Obydwa filmy łączy zaskakująco wiele faktów.
Obydwa wcale nie zaczęły swojego istnienia jako produkcje z żywymi aktorami i nawet takimi nie miały być. Jedno i drugie miał swoje animacje, które się cieszyły ogromnym sukcesem i na lata zapisały w pamięci fanów. Jeden i drugi, jak to wiele "bajek" ma swoją maskotkę, która również się cieszy ogromną popularnością i co najważniejsze w kontekście tego artykułu – obydwie animacje doczekały się aktorskich wersji,które zupełnie nikt nigdy nie prosił. Co zaskakujące, chociaż fani wcale nie chcieli takich filmów ujrzeć to jeden i drugi tytuł po swoich premierach w ostatnim czasie... Cieszą się szaloną popularnością, która przeczy wcześniejszym doświadczeniom Disney'a z Królem Lwem, wspomnianą Śnieżką czy Aladynem.
Co więcej, Jak wytresować smoka to dopiero pierwsza próba studia i już się cieszy niesamowitym odbiorem, a nawet uznaniem krytyków. W chwili pisania tych słów na popularnym serwisie Rotten Tomatoes, który gromadzi oceny recenzentów oraz widzów, forma live action ma kolejno średnią ocen na poziomie 77/100 oraz niewiarygodne 98/100. Czy śmierć aktorskich wersji ogłoszono przedwcześnie?
Po co to wszystko? Czy studia mają jakąś wizję, którą trudno dostrzec?
Dlaczego w ogóle powstają tego typu produkcje? Odpowiedź wydaje się banalna, ale warto ją rozłożyć na czynniki pierwsze. Przede wszystkim – pieniądze. Każdy kolejny remake animacji Disneya czy (w przyszłości) DreamWorks to niemal gwarancja, że do kin ruszą dwa pokolenia: rodzice, którzy dorastali na oryginałach, i dzieci, dla których to pierwsze zetknięcie z daną historią. To właśnie ta mieszanka nostalgii i ciekawości napędza frekwencję, a co za tym idzie – zyski.
Ale finanse to tylko część układanki. Drugi, nie mniej ważny powód, to próba utrzymania aktualności własnych marek. Disney nie ukrywa, że w czasach nieustającej walki o uwagę widza, odświeżanie klasyków pozwala przypomnieć o ich istnieniu – nie tylko na wielkim ekranie, ale i w sklepach z zabawkami, na streamingach czy w parkach rozrywki. Nowa wersja to nowy pretekst do merchandisingu, kolekcjonerskich gadżetów i kolejnych abonamentów na Disney+. Wreszcie, nie można pominąć wątku wizerunkowego – aktorskie remaki są okazją do poprawienia tego, co w oryginałach dziś może razić (stereotypy, brak różnorodności), a także do przedstawienia tych samych historii w bardziej inkluzywny sposób.
Tylko czy to w ogóle działa? - chyba znamy odpowiedź na to pytanie
Problem w tym, że to do tej pory nie za bardzo działało, a mimo to Disney pchał i pchał kolejną wersję. W ciągu ostatniej dekady średnia wynosi więcej niż jeden aktorski remake rocznie! Klapa Śnieżki była tak dramatyczna, że podobno Disney zahamował pozostałe produkcje. Jednakże w tym czasie doszło do premiery filmu z przeuroczym kosmitą. Lilo i Stitch w wersji aktorskiej w zaledwie miesiąc od premiery zarobił prawie 870 milionów dolarów i wszystko wskazuje na to, że przebije miliard. Jak wytresować smoka również notuje doskonały wynik finansowy, a DreamWorks po raz pierwszy dołącza do tego trendu na taką skalę.
Nawet rozpoznawalna marka nie gwarantuje sukcesu. Kluczowe okazuje się tu kilka czynników: wierność oryginałowi, jakość realizacji oraz – paradoksalnie – brak większych zmian. Najlepiej przyjmowane są te remake'i, które zachowują ducha pierwowzoru, nie próbując na siłę go ulepszać. Czego dowodem mogą być znów ostatnie sukcesy wspominanych tutaj "Stitcha" i "Smoka". Niemal jeden do jednego powielają animację z 2002 i 2010 roku, z tymi samymi dialogami i scenami, co mocno doceniła publiczność.
Czy te filmy są rzeczywiście potrzebne? Może by tak inaczej do tego podejść?
To pytanie, które pojawia się w dyskusjach od właściwie samego początku. O ile nostalgia działa, to coraz więcej widzów – zwłaszcza tych, którzy pamiętają oryginały – wychodzi z kina z poczuciem, że zobaczyli dokładnie to samo, tylko w nieco innym opakowaniu. W recenzjach Jak wytresować smoka powtarza się motyw: film świetny, ale po co?. W przypadku Lilo i Stitch sytuacja jest podobna – nowa wersja jest sprawna technicznie, dobrze obsadzona i zrealizowana, ale nie wnosi nic nowego. To nie są filmy, które próbują reinterpretować znane historie czy pokazać je z innej perspektywy. To raczej bezpieczne odtwarzanie sprawdzonego przepisu. Wychodząc z kina (Unlimited Cinema City) miałem strasznie skomplikowane uczucie radości z dobrego filmu i jednocześnie zmarnowanego czasu. Tym bardziej, że moje wspomnienia z seansów mieszają się z oryginałem i z trudem przypominam sobie aktorów. Szczególnie komiczna jest sprawa "Smoka", tam w końcu lwia część obrazu to CGI – na co to komu?
Można się więc zastanowić, czy nie lepszym rozwiązaniem byłby reboot, stworzenie nowej historii z wykorzystaniem znanych postaci i uniwersum, ale skierowanej wyłącznie do nowego pokolenia. Tego typu podejście pozwoliłoby na eksperymenty, świeże spojrzenie i realne poszerzenie świata przedstawionego. Przykładem mogą być chociażby nowe wersje Spider-Mana, które za każdym razem opowiadają tę samą historię na nowo, ale z innym akcentem, inną wrażliwością, innym kontekstem społecznym. A nawet nowe wersje Pogromców Duchów czy cała seria Jurassic World (zamiast Park). Tymczasem aktorskie remaki Disneya (i świeżo DreamWorks) to raczej powielanie niż twórcza reinterpretacja – i to jest ich ogromny problem.
Co teraz począć z sukcesem Stitcha i Szczerbatka?
Oba filmy przyciągnęły tłumy do kin, oba mają świetne oceny, oba zarabiają setki milionów dolarów. I w ogóle się nie dziwię! Sam bawiłem się dobrze! Naprawdę. Jak wytresować smoka oglądało się z przyjemnością, zwłaszcza że oryginał uwielbiam do dzisiaj i trudno mi zliczyć ile razy go widziałem, ile godzin ścieżki dźwiękowej odsłuchałem. Lilo i Stitch to z kolei powrót do dzieciństwa, tym razem w wersji z żywymi aktorami. Ale po seansie nie mogłem pozbyć się jednego wrażenia: te filmy są po prostu niepotrzebne. Oddają dobrze to, co już powstało, ale nie dodają nic od siebie. Moja pamięć i tak podsuwała mi obrazy z animacji, a nie z nowej wersji.
I tu wraca pytanie: czy nie lepiej byłoby pójść krok dalej i zamiast odświeżać, spróbować opowiedzieć nową historię? Może to czas, by twórcy zaryzykowali i dali widzom coś więcej niż tylko kolejną wersję tego samego? Bo nawet jeśli nostalgia działa, to w pewnym momencie przestaje wystarczać. A świat Lilo i Stitch czy Jak wytresować smoka ma potencjał na znacznie więcej niż tylko powtórkę z rozrywki.
Niestety obecny sukces może wzmocnić falę kłopotliwych wersji aktorskich.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu