Już teraz zauważamy, że coraz mniej na rynku jest dobrze wycenionych smartfonów. Niestety, nic nie wskazuje na to, by ten trend miał się w najbliższym czasie odwrócić.
Niedawno mieliśmy w świecie Androida dwie dosyć ważne premiery, które pomimo tego, że dotyczyły modeli różnych producentów, spotkały się z takim samym przyjęciem. Chodzi oczywiście o OnePlusa 8 Pro i Xiaomi Mi 10 Pro. Wspólny werdykt dla obu tych smartfonów brzmiał w tym wypadku - jest drogo. I to nie tylko dlatego, że telefony same z siebie kosztują odpowiednio 4700 zł i 4400 zł. To co zabolało fanów marek to fakt, że w przeciągu jednej generacji ceny podskoczyły o kilkadziesiąt procent. Poprzednik Xiaomi - model Mi 9T Pro w wersji 6/128 kosztował w Polsce 2000 zł. Jeżeli ktoś chciał, mógł ściągnąć z Chin Mi 9 Pro 5G 12/256 za około 2500 zł. Przeskok do 4400 zł za nowy model może się więc okazać dla wielu bardzo bolesny. Niestety, takie zmiany to tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ procesy na światowych rynkach sugerują, że za chwilę ceny smartfonów w każdym przedziale cenowym mogą poszybować w górę.
Produkcja zakładnikiem walki politycznej
O tym, że Chińscy producenci nie mają łatwego życia w związku z amerykańskimi sankcjami pisaliśmy już nie raz. Sytuacja jest szczególnie trudna, jeżeli chodzi o rynek półprzewodników. Bardzo szczegółowy tekst o tym napisał niedawno nasz redakcyjny kolega Krzysiek. Polecam go przeczytać, ponieważ pozwoli to złapać szerszy kontekst dla tego, co chcę dziś poruszyć. To, co należy wiedzieć, to że w przypadku smartfonów za produkcję podzespołów odpowiada tak naprawdę kilka kluczowych firm. Jeżeli chodzi o półprzewodniki, z których zbudowane są procesory Apple, MediaTeka, Snapdragona czy HiSillicon, to wytwarza je zlokalizowana na Tajwanie firma TSMC. I pomimo, że Tajwan znajduje się poza granicami Ameryki, to właśnie USA ma kluczowe zdanie w kwestii tego, co dzieje się w fabryce, ponieważ zarówno licencje jak i narzędzia do projektowania procesorów znajdują się po stronie czerwono-biało-niebieskich. Dzięki temu mogą oni wywierać presję na inne firmy, i to włąśnie przez to chiński HiSillicon o przejściu na proces produkcyjny 3nm może na razie zapomnieć.
Niestety dla nas, administracja Trumpa stwierdziła, że żal nie wykorzystać zamieszania z koronawirusem do swoich celów. I tak też się stało. Wall Street Journal dotarł do korespondencji pomiędzy Białym Domem a Intelem i TSMC, w której naciska on na producentów by ci przenieśli swoje fabryki na amerykańską ziemię. Argumentem ma być to, że skoro i tak ich klientem są firmy amerykańskie, to w przypadku kolejnej pandemii łatwiej byłoby zachować ciągłość produkcji i dostaw oraz logistykę. I pomimo, że jest w tym jakaś logika, to i tak jestem przekonany, że stoi za tym nic innego jak chęć Trumpa do osłabienia swojego głównego konkurenta - Chin - w technologicznej wojnie. Już teraz bowiem Chińczykom ciężko jest tworzyć własne podzespoły (najpopularniejszy całkowicie chiński układ ma architekturę 28 nm) a mając fabryki na swoim terenie Stany mogą je dodatkowo dobić np. manipulując cłami. Niestety, dla nas konsumentów kolejny rozdział wojny handlowej oznacza tylko i wyłącznie kłopoty. Fabryki w Stanach będą miały znacznie wyższe koszty pracy, a co za tym idzie - wyższe ceny finalnych produktów. Dlatego i bez wojny celnej będzie to oznaczało, że ceny procesorów pójdą w górę. Ponadto w każdej chwili Chiny mogą użyć swojego monopolu na metale ziem rzadkich i ograniczyć dostęp do nich innym krajom, aby w odwecie podważyć polityczne decyzje administracji Trumpa.
Ekologia w końcu zacznie być istotna
Jeżeli śledzicie doniesienia z pandemicznego frontu, zapewne słyszeliście o tym, jak koronawirus krótkoterminowo przywrócił równowagę ekologiczną. Patrząc, że obecnie zaczęliśmy się do katastrofy klimatycznej zbliżać nieco szybszym krokiem, to i rządy państw zaczynają w końcu coś z tym problemem robić. Czy się tego chce czy nie, popularność smartfonów sprawia, że ślad węglowy całej branży ICT jest dosyć spory. Bazując na raporcie Journal of Cleaner Production 2018 wiemy, że w 2007 r. branża ta odpowiadała za 1 proc. dwutlenku węgla emitowanego do atmosfery, 2018 r. wartość ta się potroiła i ma sięgnąć aż 14 proc. w 2020 r. Zawiera się w tym zarówno produkcja elektroniki konsumenckiej, jak i np. utrzymanie serwerów z usługami takimi jak Netflix czy OneDrive.
I o ile też jestem zdania, że część działań proekologicznych może być podszyta chęcią zbicia politycznego kapitału, to tylko i wyłącznie kwestią czasu jest, kiedy oczy polityków zwrócą się w stronę producentów smartfonów. Jako, że nie od dziś wiadomo, że nic tak nie ratuje matki Ziemi jak transfery pieniężne, to jestem zdania, że w niedalekiej przyszłości Green Tax rozszerzy się z paliw kopalnych i samochodów także na telefony i inną elektronikę, a to bezpośrednio przełoży się na wzrost cen. W chwiejącej się ekonomii postkoronawirusowej taki podatek może być bardzo pożądany przy naprawie uszczuplonego budżetu państwa.
Niższa sprzedaż = wyższe marże
Jak wszyscy wiemy cena telefonu na półce diametralnie różni się od ceny użytych w nim komponentów. Dla przykładu - wartość iPhone X przez pryzmat jego komponentów to nieco ponad 1700 zł, natomiast na półce kosztował on 4200 zł w dniu premiery. Skąd taka kwota? Zawiera się w niej nie tylko koszt samej produkcji, ale też marketing, logistyka, R&D i oczywiście - marża producenta. To właśnie zyski z iPhone X sprawiły, że akcje Apple poszybowały w górę i firma osiągnęła w 2018 r. kapitalizację rynkową na poziomie ponad biliona dolarów. Niestety, co udało się Apple, nie udało się innym - dane wyraźnie pokazują, że ludzie mają już dość telefonów wycenionych na 1400 dolarów.
Jeżeli producentom nie będą się sprzedawały drogie telefony, będą oni chcieli odbić sobie marże w innym przedziale cenowym. W średniej i niższej półce cenowej zysk bierze się z liczby sprzedanych urządzeń. Kolejne miesiące będą kluczowe dla telefonów z tego przedziału cenowego. Patrząc na statystyki rynku nie wygląda to bowiem za dobrze, gdyż wszyscy oprócz Xiaomi i Oppo zanotowali kilku, bądź nawet kilkudziesięcioprocentowy spadek sprzedaży. Jeżeli ci dwaj producenci nie będą w stanie wypracować zysku wolumenem sprzedaży, będą musieli podnieść swoje marże by zachować rentowność biznesu. A to oznacza, że w przedziale 1000-1200 zł będziemy mogli zapomnieć o takich udogodnieniach jak częstsze odświeżanie ekranu czy superszybkie ładowanie.
W powyższym tekście nawet nie otarłem się o to, jak w dłuższej perspektywie rynek smartfonów zareaguje na nadciągające bezrobocie i spowolnienie gospodarcze spowodowane trwającą właśnie kwarantanną. Jedno jest pewne. Na jakiś czas będziemy musieli zapomnieć o flagowej specyfikacji za 2500 zł.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu