Felietony

"Wystarczy zabrać wam prąd, Internet i... cywilizacja upada". Czy rzeczywiście tak jest?

Jakub Szczęsny

Człowiek, bloger, maszyna do pisania. Społeczny as...

Reklama

Różnica pokoleń jest tym bardziej wyraźniejsza, im bardziej przyglądamy się technologicznym nawykom osób starszych i młodszych. Ci, którzy są typowymi cyfrowymi migrantami inaczej się z nimi obchodzą, a ci, którzy wychowali się w świecie nowych technologii nie wyobrażają sobie bez nich życia. Jednych i drugich dzieli również niezbyt subtelna przepaść, jaką jest podejście do informacji w ogóle. I to, jak z nich korzystamy potem.

Inspiracją do napisania tego wpisu okazały się być słowa mojego ojca - rzucone przy okazji dłuższej rozmowy "o życiu". Mając już dwadzieścia parę lat już wiem, że rodzic wrogiem nie jest - wręcz przeciwnie. Ogromną skarbnicą wiedzy i wartym wysłuchania życiowym mentorem - również dostarczycielem rozrywki. Uwielbiam słuchać historii z życia ojca - o tym, że pogubił buty uciekając z sadu sąsiada, czy o odbitej nerce podczas ucieczki przed Żandarmerią Wojskową. Dzisiaj, poukładany, ustatkowany człowiek uznałby, że w młodości taki człowiek jak mój ojciec obecnie zostałby uznany za wykolejeńca. Ale ja staram się patrzeć głębiej, dalej i stąd pytam: "Jak żyło się kiedyś - bez powszechnego dostępu do tylu informacji?" Okazuje się, że żyło się różnie, a otoczenie pomagało w tym, by praktyczną wiedzę chłonąć "na zapas". Bo nie było wiadomo, kiedy się może przydać.

Reklama

Mieliśmy zajęcia techniczno-praktyczne. Wy też mieliście?

Takie pytanie zadał mi ojciec podczas rozmowy na temat różnic między pokoleniem moim i jego. Czwarta klasa szkoły podstawowej, dzieciaki gotowały, uczyły się sprzątać, prać, wyszywać, naprawiać sprzęty codziennego użytku. Narzędzia, które używały dzieciaki pierwszej świeżości nie były - trzonek wypadał z obucha, chochle powyginane, a noże do krojenia chleba tępe. Ale radzono sobie, mimo trudnych czasów i uroków popegeerowskiej wsi. Po lekcjach wszyscy zbierali się w jednym miejscu wioski - robić cokolwiek, byleby się nie nudzić. Na porządku dziennym było pomaganie rodzicom przy gospodarstwach i w domu. Dla dzisiejszego młodego człowieka taka perspektywa nie wydaje się być niczym fajnym, ale kiedyś tak dobrze nie było.


I tak, dzieciaki bawiły się bez prądu. Jeżeli miały problem - eksperymentowały, pytały znajomych, rodziców lub szukali rozwiązania gdziekolwiek. Niedawno uwalałem sobie spodenki żywicą - wiedziałem tylko tyle, że jak czegoś nie zrobię, to nowiutki ciuch pójdzie do kosza. Co zrobiłem? Zapytałem Google'a. Okazało się, że spodenki są do odratowania dzięki temu, co mogę znaleźć w domu. Zrobiłem jak tutorial kazał i śladu po żywicy nie ma, a ja mam co na siebie założyć. Gdyby nie było Internetu? Jestem blogerem, mogę kreować się na człowieka idealnego, rozważnego i pomysłowego, mógłbym napisać, że pewnie bym kogoś zapytał. Jakby było naprawdę? Zakląłbym głośno, załamał ręce i wywalił ciucha do kosza, bo plama za jasny gwint sprać się nie chce.

Piękne czasy, w których szkoła uczy rzeczy praktycznych. Ze szkoły wyszedłem już jakiś czas temu i dalej mam do systemu edukacyjnego żal o to, że nie przekazała mi tego, do czego musiałem dochodzić krok po kroku sam. Podstawy przedsiębiorczości z przedsiębiorczością miały tyle wspólnego, co AK-47 z pokojem na świecie. Na zajęciach technicznych w podstawówce uczyłem się... rzutów przedmiotów na kartce. I tylko tyle z tego pamiętam, bo nic ciekawego tam nie robiliśmy. Nikt nie nauczył mnie wiązać krawata, przyszyć sobie guzika, włączania pralki. Kiedy się usamodzielniłem, tkwiłem z nosem w smartfonie i krok po kroku uczyłem się wszystkiego, co powinienem wynieść ze szkoły, czy zwykłego, życiowego doświadczenia. Zdałem maturę - a tymczasem przy pralce czułem się jak kompletny idiota. W duchu dziękowałem sobie, że istnieje Internet.

I nawet gotować uczyłem się z Internetem. Do pewnego momentu moim popisowym i jedynym, pewnym w powodzeniu daniem było... spaghetti. Z gotowym makaronem, sosem, startym już serem i zmielonym mięsem. W domu nie interesowało mnie to, jak gotuje mama, czy tata - bo po prostu było i już. Kiedy jednak poszedłem w świat, zacząłem mieszkać sam, a przychodził czas na to, by coś zjeść - jadałem po kilka dni to samo - z torebki. I w sumie, do dzisiaj mi zostało tak, że potrafię przeżyć o jabłkach kilka dni, bo dla samego siebie gotować (i zmywać) mi się nie chce. Ale... w międzyczasie podpatrywałem jak zupy robi ojciec. I jak sałatki robi moja mama - bo gdy przyjdzie mi kiedyś kogoś zaskoczyć smacznym daniem, to taka wiedza mi się przyda, a Internet nie zastąpi przecież tego, co jadało się w domu. Dzisiaj mogę powiedzieć, że gotować potrafię i to całkiem nieźle. Choć i tak, jeżeli gotuję, to z przyjemności, nie z przymusu.

Dawniej funkcjonowało to tak: dzieciaki pomagały przy domu, więc na starszych spadał ciężar ugotowania obiadu - z tego, co było w domu. A kiedyś było tego niewiele. Jak na ironię losu, niegdyś rybami zadowalali się ludzie biedniejsi. A w domu ojca, gdzie matki nie było, ryby jadło się dosyć często. Dzięki temu dzisiaj mogę docenić umiejętności ojca w przyrządzaniu wszelkich gatunków jadalnych ryb - zresztą, mieszkanie w zachodniopomorskim - jak to mówi ojciec - zobowiązuje. Natomiast dzieciaki, które wchodziły już w dorosłość dobrze wiedziały, jak ugotować w swoim domu, swoim dzieciom. "Koło wiedzy" domykało się bez Internetu, gotowych rozwiązań.


Reklama

Jest nam lepiej. Ale to nie oznacza, że my jesteśmy lepsi

Szkoła na dobrą sprawę nie musi nas praktycznie przygotowywać do życia. Rodzice często na to nie mają czasu. A szkoda, bo mnie czasami ręce opadają na to, jak bardzo młodsze pokolenia są bezradne w konfrontacji z pozornie prostymi zadaniami. Kolega, który miał mi oddać pieniądze konta w banku nie ma. Poprosiłem go o przelew na konto - z placówki banku. Na pieniądze czekałem chyba tydzień, aż otrzymałem telefon: "Ale ja cholera nie umiem tego zrobić, jakiś druczek widzę w Internecie... gdzie to wypełnić?". PESEL by wystarczył w moim banku. Tyle. A specjalnie mu go podałem.

Młodego człowieka z reguły przeraża konieczność wypełnienia PIT-u. Mnie ta przyjemność omija z powodu zaprzyjaźnionej księgowej, która robi to za mnie, bo i rzeczy do rozliczenia z reguły jest sporo, a ja potrafię się fatalnie machnąć przy jakichkolwiek obliczeniach. Złożenie jakichkolwiek dokumentów, gdziekolwiek zasadniczo jest bardzo stresującym zadaniem, czego nie rozumieją nasi rodzice, bo to do nich zwracamy się głównie o pomoc.

Reklama

Inna sprawa, że w Internecie - choć mamy ku temu możliwości - informacji szukać nie potrafimy. A nawet, jeżeli już trafimy na coś, co może nam pomóc, często nie umiemy z tego skorzystać. Bardzo chętnie chadzamy na skróty i mimo tego czasami nam nie wychodzi. "Pokolenie IKEA" to wcale nie ponury żart, lecz szara rzeczywistość, w której gotowe rozwiązanie, krok po kroku stanowi dla nas wartość nadrzędną. Choć - jak słyszałem - niektórzy mają problem również ze złożeniem głupiego mebla z tej sieciówki.

A naszym rodzicom, dziadkom często nie miał kto pomóc. Zapytałem ojca niedawno o to, co potrafi w życiu robić. Odpowiedział mi, że "zasadniczo wszystko po trochu" i zaraz odbił piłeczkę, pytając mnie o to samo. Na tym temat się zakończył i odpowiedź dotarła do mnie dopiero po kilku dniach: "wiem, gdzie szukać".

I zastanowiłem się, czy gdyby ktoś mi nie zabrał prądu i Internetu, to nie zginąłbym jak wsza? (wesz)

Grafika: 1, 2, 3

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama