Na taki serial czekałem od lat. To znaczy, myślałem, że czekałem, bo to, co ostatecznie wyprodukował Disney, zawiodło na wielu płaszczyznach. Na czele z głównym bohaterem...
UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY
Disney+ ma w ofercie wiele ciekawych produkcji, które zapełniły moją listę „do obejrzenia” na następne kilka miesięcy. Nie ukrywam jednak, że najbardziej czekałem na Obi-Wana, zniecierpliwiony niczym ośmiolatek przed otwarciem bożonarodzeniowego prezentu. Gdy Ewan McGregor pojawił się na ekranie po raz pierwszy, poziom nostalgii i ekscytacji wystrzelił ponad skalę, tylko po to, by chwilę później cała atmosfera posypała się jak domek z kart. Ulubiony rycerz zakonu stał się nieporadnym introwertykiem w kryzysie wieku dżedajowego.
Smutne perypetie emerytowanego Jedi
Na samym początku zaznaczę, że wychowałem się na Gwiezdnych Wojnach. Pierwszą i drugą trylogię oglądałem na różnych etapach swoje życia dziesiątki raz, a uniwersum Star Wars to jedno z moich ulubionych – o ile nie ulubione – osiągniecie kinematografii. Zwłaszcza do chronologicznych części I-III mam niemały sentyment i choć zdaję sobie sprawę, że zapewne urazi to wielu gatunkowych purystów, uważam je za najlepsze pod względem rozrywkowym.
To właśnie te epizody przypadają na prime kariery Obi-Wana. Jego oddanie sprawie zakonu, nietuzinkowe umiejętności posługiwania się mieczem i mocą oraz nuta butnej postawy, połączona z sarkastycznym poczuciem humoru plasowały go na pierwszym miejscu w rankingu ulubionych Jedi. Zwłaszcza w „Wojnach klonów” i animowanym serialu o tym samym tytule, przedstawiono Kenobiego jako Jedi, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Zasiadający w radzie mistrz zakonu, generał armii i mentor niesławnego Anakina Skywalkera. Wydawać by się mogło, że potencjału takiej postaci nie da się zepsuć. „Potrzymaj mi piwo” – rzekli scenarzyści Disneya.
Zacznijmy od tego, że serial Obi-Wan Kenobi zawodzi na wielu płaszczyznach. Począwszy od dziurawego scenariusza, przez tandetne CGI, na drewnianej grze aktorskiej kończąc. Nie będę jednak pastwić się nad całokształtem produkcji, bo zabrakłoby mi miejsca. Skupię się natomiast na tym, jakim nieporozumieniem stał się nasz główny bohater.
Kenobiego poznajmy w pierwszym odcinku jako zaniedbanego dziada, pogrążonego w codziennej rutynie. Akcja serialu rozgrywa się 10 lat po upadku zakonu, wieńczącym ostateczny sukces Imperium. Galaktyka znalazła się pod butem ciemnej strony mocy, a pozostali przy życiu Jedi kryją się po kątach, zakopując swoje dziedzictwo głęboko pod ziemią. Rozumiem zamysł o porzuconej nadziei, o zaszczuciu i niegasnącym poczuciu niebezpieczeństwa. Ale już tu pojawia się pewna nielogiczność. Skoro Obi-Wan tak bardzo bał się wykrycia, to dlaczego przez 10 (!!!) lat nie poczynił żadnych zmian w kwestii swojego wyglądu? Ten sam zarost, ta sama fryzura, nawet szaty nosi podobne. Kenobi wygląda jakby wpadł na Tatooine tylko przejazdem i miał zaraz wracać do świątyni Jedi.
Obi-Wan poświęca wolne chwile na podglądanie z ukrycia młodego Luke’a, który wychowuje się na pobliskiej farmie. Przypomnijmy, że Kenobi miał być dla nowej nadziei Jedi czymś w rodzaju anioła stróża, a już od pierwszych scen czuć, że stanowi on bardziej ciężar niż opokę. Serial przedstawia go jako niemrawego, tchórzliwego outsidera, który nie wychyla się nawet kosztem osób, które powinien chronić. Gdy podczas wizyty Inkwizytorów ostrze miecza balansowało centymetry od gardła Owena – formalnego opiekuna młodego Luke’a – mistrz Jedi kulił się w ciemnej wnęce niczym padawan podczas wielkiej czystki.
Postać grana przez McGregora jest niezdecydowana i pogubiona. Sam do końca nie wie czego chce, miotając się między poczuciem obowiązku a strachem przed ujawnieniem prawdziwej natury. Ceni swój komfort do tego stopnia, że pośrednio skazał na śmierć jednego z niedobitków Jedi, odmawiając mu pomocy. Absolutnie nie powstrzymuje go to jednak przed prawieniem morałów o odpowiedzialności każdemu napotykanemu bohaterowi.
Zakładam, że w oczach scenarzystów te zabiegi miały stworzyć obraz bohatera nękanego przez demony przeszłości. Sęk w tym, że w rzeczywistości wszystko prezentuje się strasznie… sztucznie? Nadąsany Jedi, który ma problem z tym, że musi ruszyć się z nory i robić to, za co jest odpowiedzialny. Sprawia to, że w pewnych momentach strasznie cieżko jest przebrnąć do końca odcinka. W zasadzie gdyby nie seria kilku przypadków to Obi-Wan mógłby zostać rozstrzelany przez grupę Szturmowców, którzy – powiedzmy sobie wprost – są totalnymi patałachami. No ale wisienka dopiero przed nami. Porozmawiajmy o pierwszym starciu Vadera z Kenobim.
Wyobraźcie sobie, że po 10 latach spotykacie największego wroga, który niegdyś był waszym najlepszym przyjacielem. Umówmy się, atmosfera, w której Obi-Wan żegnał się z Anakinem na planecie Mustafar nie należała do pozytywnych. Biorąc pod uwagę okoliczności i wydarzenia, które nastąpiły po ikonicznym pojedynku, ta scena powinna być absolutnym majstersztykiem. Pomyślcie tylko o emocjach, kotłujących się w głowach obu bohaterów. Złość, niedowierzanie, poczucie winy, niepewność i pragnienie zemsty palące mocniej niż lawa, w której spoczął Skywalker. Tak wiele pytań bez odpowiedzi, tak wiele niewypowiedzianych słów. Scena spotkania po latach powinna wręcz kipieć od emocji. A co dostaliśmy w zamian? Zabawę w kotka i myszkę pośród kupy piachu.
Pokładałem naprawdę ogromne nadzieje w tym fragmencie i przeraźliwie się zawiodłem. Mam wrażenie, że scenarzystów najzwyczajniej przerosło brzemię obowiązku, który na nich spoczął. Na ekranizację pierwszego starcia Dartha Vadera z Obi-Wanem fani czekali przez długie lata i trzeba powiedzieć szerze, że Disney powinien się wstydzić.
Ciężko to w ogóle nazwać walką. Wyglądało to trochę tak, jakby Vader właśnie wrócił z wywiadówki a Kenobi nie wiedział sam, w którą stronę ma uciekać. W efekcie czego otrzymaliśmy przydługą scenę chodzenia między górkami z piasku, wymieszaną okazjonalną wymianą zdań, przypominającą fanowski projekt, a nie serial z wielomilionowym budżetem. Cała potęga Kenobiego, budowana przez lata w filmach, komiksach i animowanych serialach, wyparowała, a człowiek dowodzący niegdyś armią klonów, dał się oklepać niczym dziecko.
Obi-Wan cały czas wymaga pomocy ludzi, którzy to na nim powinni polegać. Jest nieporadny, nierozważny i nieczuły na moc. Być może gdyby całokształt serialu prezentował na nieco wyższym poziomie, bez nielogicznych wątków, sztucznych dialogów i kłującej w oczy oprawy, zamysł twórców wyglądałby inaczej. Niestety w połączeniu ze wszystkimi niedoskonałościami tworzy to przykry obraz. Generalnie mam wrażenie, że Disney nie do końca wiedział, kto jest głównym odbiorcom. Z jednej strony poruszają poważne wątki rozterek człowieka, któremu zawalił się świat, z drugiej jednak kłóci się to z infantylną postacią Obi-Wana i jego irracjonalnych działań. Całe szczęście ostatni odcinek daje odrobinę nadziei.
Przebudzenie mocy. Przynajmniej po części...
Po pięciu odcinkach nieszczęść, żenady i porażek przyszedł w końcu moment zwieńczenia sezonu. I tu muszę przyznać, że o ile poprzednie epizody ciągnęły się jak flaki z olejem, tak część szósta trzyma przyzwoity poziom. Obi-Wan w końcu przebudza się z letargu, przypominając sobie, dlaczego został mianowany na mistrza Jedi. W drugim pojedynku z Vaderem w końcu czuć było namiastkę złej krwi, która kotłowała się w żyłach obu bohaterów przez lata. Dając upust agresji nareszcie odbyli pojedynek, na który czekaliśmy tak długo. Mroczna sceneria, rozświetlana jedynie blaskiem mieczy świetlnych i zaangażowanie obu postaci prezentowały się naprawdę fantastycznie. Kenobi pokazał Vaderowi miejsce w szeregu, jednak i tu scenarzyści nie omieszkali zafundować nam kolejnej głupoty.
Dlaczego Obi-Wan nie zabił byłego ucznia? Oczywiście dlatego, że późniejsze – chronologicznym rozumieniu – filmy nie miałby prawa bytu. Ale z perspektywy serialu decyzja, by pozostawić rannego Vadera, nie ma absolutnie żadnego sensu. Sytuację, gdy Kenobi pozostawił Anakina na pastwę losu w „Zemście Sithów” można jeszcze tłumaczyć tym, że Jedi przybrał wtedy pozycję obronną i ograniczał go sentyment. Jednak w serialu to właśnie Kenobi zainicjował atak, który powalił Dartha na kolana. Zdając sobie sprawę z zagrożenia i posiadając pełną świadomość zbrodni, których dopuścił się jego były przyjaciel, kolejny raz pozostawił go przy życiu.
Wszystko to sprawia, że Obi-Wana po prostu nie da się w serialu lubić. Disney spartaczył wiele i sporą część z tych niedociągnięć można jakoś przełknąć. Jednak spartolenie tak istotnych z punktu widzenia uniwersum momentów woła o pomstę do nieba i zabija zainteresowanie ewentualną kontynuacją w przyszłości. Jeśli więc zaczynacie przygodę z Disney+ z nadzieją na nostalgiczne zanurzenie w świecie Gwiezdnych Wojen, to lepiej zacznijcie od Mandaloriana lub Księgi Boby Fetta. Więcej tam wszakże mocy, niż w opowieści o jednym z największych Jedi w galaktyce.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu