Cięcia budżetowe zaproponowane przez administrację Donalda Trumpa mogą oznaczać koniec złotej ery NASA. Zamiast spektakularnych misji na Księżyc i Marsa mamy anulacje, cięcia, utracone miliardy i pytania, na które, być może, nigdy nie poznamy odpowiedzi.

Jest coś boleśnie symbolicznego w tym, że w chwili, gdy łazik Perseverance pieczołowicie zbiera marsjańskie próbki z nadzieją na powrót na Ziemię, ktoś w Waszyngtonie zakreśla czerwonym flamastrem kolejne pozycje budżetowe NASA, tnąc je bezlitośnie niczym administrator biura przed przeprowadzką. Mowa oczywiście o proponowanych przez administrację Donalda Trumpa cięciach, które grożą nie tylko zatrzymaniem obecnych misji, ale całkowitym odwróceniem się Stanów Zjednoczonych od swojej wieloletniej roli lidera eksploracji kosmosu.
Od hegemona do... no właśnie? Do czego?
Zaczęło się. Jak to w USA bywa - od komunikatu pełnego entuzjazmu i korporacyjnego optymizmu. Agencja ogłosiła, że „budżet prezydenta Trumpa ożywia eksplorację kosmosu przez człowieka”. Aż chce się zapytać: „Czy na pewno mówimy o tym samym budżecie?”. Bo dokument, który miał dać nowego ducha programowi Artemis i przybliżyć nas do Marsa, w rzeczywistości tnie finansowanie o blisko 6 miliardów dolarów, co oznacza powrót do poziomu z 2015 roku. W świecie, w którym technologie rozwijają się wykładniczo, cofamy się budżetowo o dekadę.
Ofiarami tej finansowej rewolucji mają paść m.in. rakieta SLS, kapsuła Orion, projekt Gateway, a nawet teleskop Roman, który w dużej mierze jest już ukończony i gotowy, by spojrzeć w głąb wszechświata w poszukiwaniu egzoplanet i tajemnic ciemnej energii. Do kosza mają trafić także misje na Wenus (Davinci+ i Veritas), a także najambitniejsze z przedsięwzięć — misja powrotu próbek z Marsa. Próbki zebrane z takim trudem mają zostać porzucone jak niechciane wielkanocne pisanki na czerwonej planecie.
Jak w ogóle można uzasadniać tak drastyczne cięcia? Oficjalna narracja mówi o „przejściu na bardziej opłacalne, komercyjne podejście” i potrzebie ograniczenia wydatków. I owszem, firmy takie jak SpaceX Elona Muska wykonują dziś gigantyczną pracę w dziedzinie lotów kosmicznych, a ich rakieta Starship, choć wciąż eksperymentalna, może w przyszłości zastąpić SLS. Ale prywatyzacja nie zastąpi misji naukowych, które nie przynoszą zysku, a ich wartość mierzy się nie w dolarach, lecz w wiedzy i inspiracji.
Zresztą, nawet jeśli Starship przejmie pałeczkę w lotach załogowych, to co z robotycznymi misjami badawczymi? Co z projektami klimatycznymi, które zostały nazwane przez administrację „oszustwami”? Co z rolą NASA jako globalnego lidera nauki? Tego już nie da się outsourcować. Nikt nie zbuduje nowego teleskopu tylko dlatego, że to się „ładnie klika”.
Lista życzeń Białego Domu, czy epitafium?
Zwolennicy cięć twierdzą, że to jedynie propozycja, lista życzeń, którą Kongres może (i często w przeszłości tak robił) skutecznie zignorować. I rzeczywiście, historia zna przypadki, gdy polityczne plany zderzały się z rzeczywistością lokalnych interesów. Tysiące miejsc pracy w stanach takich jak Teksas czy Floryda mogą zadziałać jak skuteczny hamulec przed całkowitym wygaszeniem programów NASA. Ale czy naprawdę chcemy, by o przyszłości kosmicznej eksploracji decydowała nie wizja, lecz polityczna kalkulacja?
To wszystko dzieje się w obliczu wydarzeń w Państwie Środka, które intensyfikuje swoje wysiłki kosmiczne. Jeszcze dekadę temu mało kto spodziewał się, że Chiny mogą wyrosnąć na taką kosmiczną potęgę.
Być może największym dramatem tej sytuacji nie są same liczby, ale to, co symbolizują: rezygnację z wielkich marzeń, odwrotu od odkryć, które inspirują pokolenia. Jeśli NASA straci środki na swoje kluczowe misje, stracimy coś więcej niż tylko dane naukowe. Stracimy kawałek tej iskry, która przez dekady mówiła ludziom na całym świecie, że niebo nie jest granicą.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu