Ilekroć na Antywebie pojawia się pozytywna opinia na temat któregoś z produktów Microsoftu (albo, o zgrozo, kilka takich artykułów pod rząd), prawdopo...
Ilekroć na Antywebie pojawia się pozytywna opinia na temat któregoś z produktów Microsoftu (albo, o zgrozo, kilka takich artykułów pod rząd), prawdopodobieństwo, że w komentarzach pojawi się wypowiedź typu "ile MS zapłacił za ten tekst?" wynosi 99,9 proc. Okazuje się, że Microsoft faktycznie za teksty płaci, choć "niestety" nie nam.
Propozycję taką otrzymał Michael Arrington, założyciel Techcruncha. Współpraca z agencją reprezentującą Microsoft polegała na przygotowaniu artykułu sponsorowanego na blogu (w tym wypadku miał to być TC...). Tekst miałby wpisywać się w kampanię RethinkIE i dotyczyć przeglądarki Internet Explorer lub stron partnerskich, które są prowadzone w ramach projektu. Należą one do Ubisoftu, Red Bulla i kilku innych marek. Przykłady zamieszczam poniżej.
Ale to nie sama kampania jest głównym tematem. Czy przygotowanie sponsorowanego artykułu jest czymś złym? Oczywiście, że nie - zakładając oczywiście, że zostanie on odpowiednio oznaczony. W Polsce jesteśmy nawet zobowiązani do tego w świetle prawa prasowego. Wystarczy zajrzeć do art. 36, gdzie wyraźnie zaznaczono, że wszelkie ogłoszenia i reklamy muszą być oznaczone w sposób nie budzący wątpliwości. Z tego też powodu w gazetach i czasopismach często możecie zobaczyć artykuły odseparowane od reszty treści wyraźnymi ramkami lub nagłówkami "reklama". Kto tego nie robi (również, a może nawet przede wszystkim w internecie, który prawo prasowe również kwalifikuje do kategorii "prasa") zwyczajnie łamie prawo. Pominę już tutaj Kodeks Etyki Dziennikarskiej, który na tym polu jest o wiele bardziej surowy (szczególnie w kwestii różnego rodzaju "niezobowiązujących" prezentów i podarunków).
Wracając jednak do Microsoftu i Arringtona, jak nietrudno się domyślić, założyciel TechCruncha szybko nagłośnił sprawę i przyczynił się do wylania wiadra pomyj na Microsoft. Jeżeli nie wierzycie, zajrzyjcie na Twittera - tag #IEbloggers, który miał gromadzić wszystkie artykuły o Internet Explorerze to teraz miejsce drwin i złośliwości wymierzonych w przeglądarkę oraz jej twórców. Ale to ciągle nie powód, żeby o cokolwiek oskarżać Microsoft, bo jedynym błędem, jaki tutaj popełniono, jest niewłaściwe dobranie listy kontaktów przez odpowiedzialną za kampanię agencję SocialChorus. Arrington nigdy bowiem nie krył się ze swoimi poglądami na temat opłacanych artykułów.
Problem się zaczyna, gdy wchodzimy w szczegóły. Okazuje się bowiem, ze sponsorowane artykuły miały zawierać linki dofollow do strony promującej kampanię RethinkIE. Uwagę na to zwrócił Danny Sullivan z poświęconego tematyce SEO bloga Search Engine Land. Na opublikowany na Twitterze post szybko zareagował Matt Cutts, który kieruje zespołem Search Quality Team walczącym z tego typu praktykami (czyli kupowaniem linków pozycjonujących). Sprawa ma być w najbliższym czasie dokładnie przeanalizowana i kto wie - być może zakończy się banem w wyszukiwarce dla strony RethinkIE. Jak dotąd wszystko wskazywało bowiem na to, że prosta kampania PR-owa (z niewłaściwie dobraną listą kontaktów...) w gruncie rzeczy miała być kampanią typu black hat SEO, co też podkreślił Sullivan w jednej ze swoich wypowiedzi na ten temat.
https://twitter.com/mattcutts/statuses/479153606633857024
Czy przekroczono tutaj jakąkolwiek granicę? Z doświadczenia wiem, że w tego typu kampaniach organizatorzy często wymagają umieszczania linków w treści. To dość zrozumiałe - artykuł sponsorowany na temat jakiegoś sprzętu powinien mieć odnośnik prowadzący do miejsca gdzie można go kupić lub przynajmniej uzyskać więcej informacji. Nazywanie tego czarnym SEO byłoby popadaniem w paranoję.
Dziwi mnie jednak nagonka na Microsoft, jaką rozpętał Arrington. Content marketing jest coraz bardziej powszechnie stosowaną metodą promocji i praktyka pokazuje, że sprawdza się o niebo lepiej niż kolorowe bannery, irytujące okienka itp. Dopóki wszystkim działaniom przyświeca transparentność, nie powinniśmy się niczego obawiać. Problem zaczyna się dopiero w momencie stosowania kryptoreklamy. Sęk w tym, że ani zwykły czytelnik, ani organy ścigania (czy ktokolwiek słyszał o wyrokach za nieoznaczanie artykułów sponsorowanych? No właśnie...) nie mają pojęcia o warunkach, na jakich odbywa się współpraca marek z mediami (co dobitnie pokazuje reakcja na kampanię MS na Twitterze). Swoje osądy mogą zatem opierać jedynie na zaufaniu do jednych i drugich.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu