Felietony

Mamy problem. Big techy są zbyt potężne. Możemy im “naskoczyć”

Jakub Szczęsny
Mamy problem. Big techy są zbyt potężne. Możemy im “naskoczyć”
17

Czy big-techy zmieniły nasz świat na lepsze? Owszem — dokonały istotnej rewolucji w komunikacji, wprowadziły na rynek usługi, które poprawiły nasz komfort pracy, bytu w środowisku cyfrowym. Czy mają również zły wpływ na nasze życie? Tak. I wielokrotnie to udowadniano — natomiast my nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić.

Przenieśmy się o niemal tydzień wstecz. 1 stycznia upłynął w Polsce pod znakiem zawirowań wokół waluty — złotego. W serwisie X można było przeczytać sporo niepokojących wiadomości dotyczących kursu PLN. Okazało się, że za wszystkim stało Google, a dokładniej fakt, iż tego dnia rynki były zamknięte. Źródła danych, na których polega gigant, zwariowały i co odrobinę zabawne, niektórzy politycy (szczególnie największej obecnie partii opozycyjnej) obwieścili, iż mamy do czynienia z negatywnym efektem polityki nowego rządu oraz jego lidera: Donalda Tuska. Dokładnie tak, ludzie odpowiadający za nasz kraj w Sejmie zaczęli straszyć nas końcem polskiej waluty na podstawie błędu Google. Ale to dziś mniej istotne, dla mnie liczy się coś innego. Co z odpowiedzialnością Big Techów za tego typu incydenty?

1 stycznia notowania złotego na wykresach Google niespodziewanie przekroczyły 5 złotych za jedno euro, co wywołało niepokój i wątpliwości na rynkach. Jednak eksperci szybko wyjaśnili, że to efekt błędu źródła danych, na których opiera się Google. Ministerstwo Finansów, w oficjalnym komunikacie opublikowanym na serwisie X, oznajmiło, że oczekuje wyjaśnień od Google Polska w sprawie błędnych kursów walut, które pojawiły się na stronie wyszukiwarki w poniedziałkowy wieczór. Resort domagał się informacji dotyczących przyczyn tego zdarzenia oraz planowanych działań mających na celu uniknięcie podobnych sytuacji w przyszłości. To dobre pytanie tym bardziej dlatego, że rok temu w Święto Trzech Króli doszło do bardzo podobnej sytuacji. Można więc spodziewać się, że tego typu problemy mogą pojawiać się częściej.

Minister Finansów Andrzej Domański uspokoił sytuację, pisząc na portalu X, że kurs złotego, który wywołał panikę, to "fejk" wynikły z błędu źródła danych. "Po otwarciu rynków w Azji sytuacja wróci do normy, tak jak to pokazuje Bloomberg" - napisał minister. Na wykresie, który opublikował, kurs wynosił 4,34 złotego za jedno euro.

Po godzinie 9:00 we wtorek, kiedy rozpoczęły się giełdy w Europie, kursy walut ustabilizowały się na normalnych poziomach. Niemniej jednak pozostały pytania, zwłaszcza dotyczące źródła danych, z którego korzysta Google Polska. Ekonomista dr Sławomir Dudek stwierdził, że "trzeba wyjaśnić, dlaczego strona Google nadal podaje fałszywy kurs i skąd bierze te kursy".

Google nie odpowiada za takie incydenty. Ma wpływ, ale za nic nie bierze odpowiedzialności

Niepokojące incydenty związane z fałszywymi danymi kursów walut prezentowanymi przez Google budzą poważne wątpliwości co do odpowiedzialności giganta technologicznego za takie błędy. Istnieją uzasadnione obawy, że ze względu na wyłączenia odpowiedzialności, Google może unikać konsekwencji za takie incydenty, które mają potencjał wpłynięcia na stabilność rynków finansowych. W przypadku ostatniego zdarzenia, niektórzy „inwestorzy” podejrzewając dalsze fałszywe wzrosty cen obcych walut, zdecydowali się na wyprzedaż złotówek, co mogło poskutkować nieoczekiwanymi skutkami na rynku walutowym.

Co więcej, politycy opozycji zaczęli instrumentalizować ten incydent, widząc w fałszywym kursie walut efekt polityki nowej ekipy rządzącej, co może dalszego utrwalenia nieprawdziwych informacji i fake newsów. W tej sytuacji pojawia się pytanie, czy istnieje potrzeba ponownego rozważenia regulacji dotyczących odpowiedzialności platform internetowych za prezentowanie nieprawdziwych danych, szczególnie w przypadku informacji o kluczowym znaczeniu.

Natomiast Google Polska przekazał redakcji Money.pl komunikat, w którym tłumaczy się z zamieszania wokół niepoprawnych notowań walut na swojej platformie. W komunikacie spółka wskazała, że funkcje wyszukiwania, takie jak wyświetlanie kursu wymiany walut, opierają się na danych z zewnętrznych źródeł. W przypadku zgłoszenia nieścisłości, Google kontaktuje się z dostawcami danych, aby jak najszybciej skorygować błędy. Samodzielnie jednak za nie nie odpowiada, a w warunkach korzystania z jego usług można natrafić na mnóstwo wyłączeń z odpowiedzialności.

Minister cyfryzacji — Krzysztof Gawkowski — w reakcji na incydent z fałszywymi kursami walut wyświetlanymi przez Google na początku roku, zapowiedział w rozmowie z Money.pl "porządne uregulowanie" tej kwestii. Minister podkreślił potrzebę większej odpowiedzialności ze strony firm publikujących istotne dane dla szerokiego grona użytkowników, wskazując na potrzebę rzetelności w dostarczaniu informacji. Ponadto minister zdradził, że rząd rozważa rozwiązania, które zwiększą odpowiedzialność za publikowanie dezinformacji, szczególnie w przypadku podmiotów czerpiących zyski z takich działań. Gawkowski wyraził także obawy związane z fake newsami, ale nie doprecyzował jeszcze, w jaki sposób rząd będzie regulować sprawę weryfikacji i publikacji rzetelnych danych. Incydent z fałszywymi kursami walut Google wynikał z "błędu źródła danych" i braku aktualizacji w dniu wolnym od pracy.

Super, pięknie. Tyle że takie regulacje mogą być problematyczne do wprowadzenia. Dlaczego? Dla niektórych z Was pewnie nie będzie tajemnicą to, że Big Techy zajmują się także lobbingiem. To nic innego, jak proces wpływania na decyzje polityczne poprzez działania mające na celu przekonanie decydentów do przyjęcia określonych regulacji lub działań na korzyść danej grupy interesariuszy. Firmy Big Techowe takie jak Facebook, Google czy Amazon, angażują się w lobbing, aby wpływać na politykę i regulacje prawne w celu uzyskania korzyści biznesowych, takie jak zmniejszenie regulacji antymonopolowych, ochrona prywatności użytkowników, uzyskanie preferencyjnych warunków podatkowych lub promowanie własnych inicjatyw technologicznych, które mogą korzystnie wpłynąć na ich działalność. Wykorzystują swoje zasoby finansowe, wpływ i ekspertyzy, aby kształtować kierunek legislacji i regulacji w sposób sprzyjający ich interesom. Może być więc tak, że, nawet jeżeli pojawią się regulacje odnoszące się do odpowiedzialności platform za publikowanie dezinformacji, to będą one tak skonstruowane, że… nikt za to realnie nie odpowie. Albo ewentualne konsekwencje będą co najwyżej symboliczne, bez istotnego wpływu na funkcjonowanie tych firm.

Lobbing big techów w Europie kwitnie

Jak podaje serwis Wirtualne Media, globalne firmy technologiczne, w tym potężni gracze jak Meta (właściciel Facebooka i Instagrama) oraz Google, znacząco zwiększają swoje wydatki na lobbing w Unii Europejskiej, co stanowi istotny element ich działań w celu wpływania na unijne decyzje polityczne i regulacje. Dane udostępnione przez Corporate Europe Observatory i LobbyControl ukazują, że te firmy przeznaczają na lobbing już łącznie 40 milionów euro rocznie, to ponad trzykrotnie więcej niż całkowite wydatki branży motoryzacyjnej na ten cel.

Raporty wskazują, że sektor technologiczny systematycznie zwiększa swoje inwestycje w promowanie swoich interesów w Unii Europejskiej. Obecnie roczne wydatki na lobbing w UE wynoszą około 113 milionów euro, w porównaniu z 97 milionami w roku 2021. Firmy technologiczne odgrywają także przewodnią rolę w rejestrze lobbingowym Unii Europejskiej, gdzie lobbuje już 651 firm i stowarzyszeń z tego sektora. Warto podkreślić, że amerykańskie korporacje, w tym Apple, Google i Microsoft, intensyfikują swoje starania lobbingowe. Apple podwoiło swoje wydatki na lobbing z 3,5 miliona euro w 2020 roku do 7 milionów euro w 2022 roku. Niemniej jednak liderem jest Meta, która w bieżącym roku już wydała na lobbing 8 milionów euro, w porównaniu z 5,75 miliona euro wydanymi w całym roku 2021. Warto zaznaczyć, że Google i Microsoft również znacząco inwestują w lobbing, wydając odpowiednio 5,5 miliona euro i 5 milionów euro na ten cel.

Jest to istotny sygnał, że firmy Big Tech coraz bardziej angażują swoje zasoby w próby wpływania na unijne regulacje. Wzrost tych działań lobbingowych jest związany nie tylko z wprowadzeniem nowych regulacji dotyczących sektora cyfrowego, ale także z rosnącym zainteresowaniem unijnych urzędników sektorami związanymi ze sztuczną inteligencją. Firmy Big Tech wyraźnie dążą do kształtowania przyszłości regulacji w Unii Europejskiej, co może mieć znaczący wpływ na rozwój tego sektora w przyszłości.

Jest ryzyko, że stworzymy regulacje, które… niczego nie regulują

Rozważając kwestię regulacji nakładających na firmy big tech odpowiedzialność za prezentowanie fake newsów, nie można ignorować pewnych ważnych aspektów, które budzą wątpliwości. Jednym z głównych powodów tych wątpliwości jest (jak wykazałem wyżej) rosnący wpływ tych firm na kształtowanie regulacji i polityki w Unii Europejskiej, zwłaszcza poprzez zwiększające się wydatki na lobbing.

Big Techy takie jak Facebook, Google czy Microsoft, dysponują ogromnymi zasobami finansowymi, które pozwalają im na intensywną działalność lobbingową na szczeblu unijnym. Te firmy zatrudniają armie profesjonalistów, którzy skrupulatnie pracują nad wpływaniem na procesy decyzyjne w Brukseli. Nie można zbagatelizować tego faktu, ponieważ wpływ tych firm na decyzje polityczne i regulacje może być ogromny. W kontekście walki z fake newsami istnieje ryzyko, że firmy big tech mogą wykorzystać swoją siłę lobbingową, aby wpływać na kształt regulacji w taki sposób, który minimalizuje ich odpowiedzialność za rozpowszechnianie fałszywych informacji. To może prowadzić do sytuacji, w której regulacje te właściwie niczego nie regulują i w praktyce niwelują ich odpowiedzialność za incydenty takie, jak chociażby ten ze złotym.

Oderwijmy się na chwilę od kwestii kosmicznych wskazań naszej rodzimej waluty i przyjrzyjmy się kwestii jakości treści na YouTube. Obecnie jest tam prawdziwy ściek, na który składają się treści oscylujące wokół freakfightów (gdzie nie promuje się żadnych światłych idei), patocontent (z którym YouTube miał walczyć…?) tony mało ambitnych materiałów cyfrowych neoelit oraz garstka wartościowych filmów, które rzadko kiedy wpadają do ogólnych rekomendacji. Nie mogę przy tej okazji wspomnieć o sytuacji, która doskonale uwidacznia hipokryzję Google w zakresie „walki z patologicznymi treściami”. Ponad rok temu informowaliśmy Was o tym, że Krzysztof Kononowicz jest wykorzystywany przez człowieka, który monetyzuje jego życie: wystawia je na ogólną śmieszność z powodu osobliwych zachowań Kononowicza, czego efektem są najpewniej jego ograniczone kompetencje intelektualne. W tej sprawie ujawniono mnóstwo skandalicznych okoliczność. Google natomiast jest w dalszym ciągu nieprzejednane i nie widzi w tej sprawie nic złego: kanał z Kononowiczem cały czas jest dostępny na YouTube. Ja natomiast w tej sprawie zyskałem tyle, że znalazłem się na czarnej liście dziennikarzy, którzy od Google nigdy odpowiedzi nie otrzymają. Właśnie ze względu na to, że za bardzo drążyłem i za mocno wbijałem szpilę gigantowi za hipokryzję w tej sprawie.

Szanowni Czytelnicy — jesteśmy w… trudnej sytuacji

Chciałbym napisać mocniej, ale mi nie wolno. Odpowiedzialność Big Techów za incydenty takie jak błędne kursy walut czy rozpowszechnianie fake newsów staje się coraz bardziej problematyczna w kontekście rosnącego wpływu tych firm na procesy decyzyjne i regulacje w Unii Europejskiej. Firmy takie jak Facebook, Google i Meta inwestują ogromne środki w lobbing, co może skutkować wprowadzeniem regulacji, które w praktyce nie będą regulować niczego (niech nie będzie niczego!) i minimalizować ich odpowiedzialność.

Ponadto, przykłady związane z jakością treści na platformach internetowych, takie jak YouTube, pokazują hipokryzję tych firm w kwestii walki z patologicznymi treściami. Pomimo skandalicznych przypadków wykorzystywania osób zwyczajnie chorych — a takich przypadków jest coraz więcej — do zarabiania na tej platformie pieniędzy, Google nie podejmuje odpowiednich działań w celu walki z takimi treściami. Big Techy są fajne, dopóki coś od Ciebie chcą. Inaczej jest, gdy Ty zaczynasz czegoś oczekiwać od takiej firmy. Możesz się rozczarować nie tylko wtedy, gdy jesteś jedynie “małym konsumentem”. Rozczarowują się także urzędy i instytucje, które nie są w stanie wyegzekwować podstawowych obowiązków tych firm.

W kontekście powyższych wydarzeń i tendencji istnieje potrzeba rozważenia pilnych działań legislacyjnych oraz większej transparentności w działaniach firm Big Tech, aby zapewnić ochronę interesów publicznych oraz zapobiec potencjalnym zagrożeniom dla stabilności rynków finansowych i jakości treści dostępnych w internecie. Apeluję także do Was, a także do innych dziennikarzy o większy krytycyzm w kontekście działań gigantów technologicznych. Choćbym nie wiem, jak bardzo lubił Windows jako software, czy Thinkpady jako komputery, to Microsoft, czy Lenovo są po prostu gigantami technologicznymi, których rolą nie jest bycie “fajnymi”. One mają zarabiać pieniądze, a realny dobrostan nas, konsumentów to dla nich rzecz wtórna. Pamiętajcie o tym.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu