Gry

Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości – recenzja. Co za dużo, to niezdrowo

Kacper Cembrowski
Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości – recenzja. Co za dużo, to niezdrowo
0

Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości zadebiutowało. Gra, względem której mnóstwo osób miało naprawdę wielkie oczekiwania, już jest; ale czy udało się je spełnić?

Złoczyńcy biorą sprawy w swoje ręce. Suicide Squad w akcji

Suicide Squad to ekipa, którą doskonale możecie kojarzyć z wielkiego ekranu, chociaż w nieco innym składzie — najważniejsza osoba całe szczęście się tutaj znajduje. Rocksteady postawiło na zespół, w skład którego wchodzi Harley Quinn, Deadshot, Boomerang i King Shark. W tym miejscu warto zaznaczyć, że chociaż Gotham Knights nie okazało się najlepszą produkcją, to Suicide Squad: Kill the Justice League zapowiadało się zaskakująco dobrze. Trailery pokazywały całkowicie inny klimat, poturbowanego przez ekipę głównych złoczyńców Flasha, oraz zapowiadały powrót Batmana, któremu głosu użyczył świętej pamięci Kevin Conroy. Ja miałem jednak jeden, główny zarzut do tego wszystkiego — zwiastuny wyglądały aż za dobrze i można było odnieść wrażenie, że twórcy chcieli zrobić aż za dużo z tej gry.

Optymizmem mogło napawać jednak to, że Rocksteady w uniwersum DC radziło sobie naprawdę nieźle — w końcu to właśnie to studio stworzyło całą serię Batman Arkham, która niewątpliwie jest najlepszą serią gier z komiksowego uniwersum „konkurującego” z Marvelem. Niestety jednak, obecne Rocksteady z tym, które robiło wszystkie Arkhamy, to dwie różne rzeczy — i to widać na pierwszy rzut oka.

Role się odwracają. Złoczyńcy ratują Metropolis

Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości przenosi nas do Metropolis, czyli miasta Supermana. To właśnie tutaj wszystko się dzieje, lecz jest jeden, potężny twist — planetę najeżdża Brainiac, kosmiczny złoczyńca, który planuje zamienić Ziemię w miejsce dla swoich podwładnych. Kosmiczny antagonista postanowił zacząć od najlepszej (oczywiście dla siebie samego) strony, mieszając w głowach Lidze Sprawiedliwości; sługami Brainiaca, brutalnymi i działającymi przeciwko wszystkim mieszkańcom naszej planety złoczyńcami, stają się: Flash, Green Lantern, Batman i Superman. Jedynie Wonder Woman pozostaje jakkolwiek świadoma, lecz sama nie jest w stanie nic zdziałać.

Wtem do akcji wchodzi Task Force X. Ekipa złożona z czwórki złoczyńców, którzy w obliczu takiej sytuacji mają okazać się wybawcami; a pomagać im będą również inne, dość niespodziewane po tej stronie mocy postaci, takie jak Pingwin, Poison Ivy czy Lex Luthor. Tak specyficzna drużyna ma oczywiście swoje wady (a właściwie ze świecą szukać tutaj jakichkolwiek zalet), jednak w tej szalonej rzeczywistości zdaje egzamin. Problemy jednak są w nieco innym miejscu.

Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości ma problemy u podstaw

Suicide Squad: Kill the Justice League ma świetny potencjał na naprawdę niezłą grę single player, lecz rzeczywistość jest trochę inna. Legion Samobójców jest średnio udaną grą-usługą, do której potrzebujemy stałego połączenia z siecią, a do tego wszystko jest… looter shooterem. Strzelając do wrogów, nad ich głowami pojawią się więc liczby związane z tym, ile zadaliśmy im obrażeń, wszystko jest nastawione na co-op no i przede wszystkim wymaga Internetu, co jest całkowicie zbędne i po prostu przeszkadza.

Gameplay jednak staje się monotonny po blisko dwóch godzinach — bo dosłownie robimy to samo w kółko — chociaż zdążymy się znudzić dużo wcześniej. Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości ma niezwykle długie i ciągnące się jak flaki z olejem wprowadzenie do historii, a do tego całość jest zdecydowanie przegadana. Cutscenki są długie i nudne i jest ich całe mnóstwo. Suicide Squad przy dłuższych sesjach to jedno i to samo — scenka z żenującymi żartami, latanie po mieście od punktu A do punktu B i strzelanie do kosmitów.

Ta gra nie robi absolutnie nic, żeby zachęcić nas do wzięcia udziału w misjach pobocznych. Te, podobnie jak mnóstwo znajdziek czy dodatkowych aktywności, jak łamigłówki Człowieka Zagadki, są tutaj obecne i dostajemy za nie jakieś benefity… ale to wszystko to cały czas robienie tego samego, a w dodatku wszystko to nieszczególnie przekłada się na gameplay. Zdobywamy nowe bronie, wbijamy nowe poziomy, dzięki którym rozwijamy skille i kupujemy nowe perki w drzewku umiejętności, ale… to naprawdę w żaden specjalny sposób nie wpływa na to, jak wygląda rozgrywka.

Nudne Saints Row z kiepskimi dowcipami

Sam pomysł z czwórką bohaterów, dowolnością w ich wyborze (i system tak zwanego „nakręcenia” — jeśli jakaś misja dotyczy bezpośrednio któregoś z naszych złoczyńców, wybierając tę postać będziemy zadawać większe obrażenia) jest naprawdę trafiony. Każdy z bohaterów również porusza się w nieco inny sposób: Harley Quinn ma linkę z hakiem i latającego drona, który zawsze pozwala jej się zaczepić w dobrym miejscu, Deadshot ma plecak odrzutowy, King Shark po prostu potrafi wysoko skakać, a Boomerang korzysta — nie zgadniecie — z bumerangu, który pozwala mu się „teleportować”, choć teoretycznie daje mu to prędkość podobną do Flasha. Wszyscy też dobrze czują się z innymi gnatami, na przykład Deadshot najlepszy jest do snajperki, a Rekin świetnie sobie radzi z minigunem.

Wszystko to jednak napisane jest w bardzo nijaki sposób. Dobre żarty mogę policzyć na palcach nie dwóch, a jednej dłoni… chociaż myślę, że nawet i jeden palec to by mogło być za dużo. Całość jest przerysowana do bólu i bawi podobnie jak polskie kabarety — przysięgam, że w pewnym momencie spodziewałem się skeczyku z „chłopem przebranym za babę”. Dorzucanie do tego motywów looter shootera, próba zrobienia z tego jakiegoś Destiny, jest absolutnie bez sensu.

Wszystkiego tu jest za dużo

Suicide Squad: Kill the Justice League jest efektowne. Całość wygląda ładnie, na ekranie dużo się dzieje — popularni superbohaterowie, wielkie pukawki, jetpacki, wybuchy, zmiana bohaterów, którzy również są „jacyś”; no kto nie chce pobiegać wielkim rekinem lub byłą dziewczyną Jokera, prawda? To może się podobać i wierzę w to, że niektórym graczom może sprawić to mnóstwo frajdy — 14-letni ja byłby prawdopodobnie zakochany w tym pomyśle. Lat mam jednak trochę więcej i oczekuje od gier nieco więcej, niż tylko tanich sztucznych ogni.

Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości to mieszanka dobrych pomysłów, która jednak okazała się paskudną papką. No bo chociaż uwielbiam z osobna matchę, carbonarę, sushi z węgorzem i kawę, to wrzucając to wszystko to blendera, wyszłaby mieszanka, której raczej wolę nie widzieć w swoim kubku czy na swoim talerzu. A to właśnie do stołu podało nam Rocksteady.

Mogliśmy dostać fajną grę single player z ewentualnym co-opem z ciekawszymi questami, lepszym końcem historii i z ciekawszymi umiejętnościami w drzewku. Dostajemy jednak okropnie dziwny produkt, który, chociaż na papierze ma wszystko, żeby się podobać, to jest nudną, mało przekonującą wydmuszką. Twórcy zapowiadają wielki rozwój gry: nowe misje, dodatkowe postaci i jeszcze więcej. Ja jednak już wiem, że z tego nie skorzystam — i obawiam się, że niewiele osób się na to zdecyduje. Szkoda.

Ocena końcowa: 4.5/10

Grę do recenzji dostarczył wydawca produkcji w Polsce, firma Cenega.

Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości — plusy i minusy
plusy
  • Czwórka wyróżniających się bohaterów
  • Dowolność w zmienianiu postaci
  • Uniwersum z potencjałem
  • Możliwość co-opu
  • Efektowność
minusy
  • Pomysł looter shootera to bzdura
  • Wymóg stałego połączenia z Internetem
  • Drzewko umiejętności nie ma specjalnie znaczenia
  • Żenujące żarty
  • Za długie, nudne cutscenki
  • Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości jest monotonne do bólu
  • Nierówne tempo gry
  • To nie powinna być gra-usługa, a po prostu zwykła gra akcji
  • Rocksteady chciało zrobić tu aż za dużo

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu