Najnowszy program kulinarny Netflixa obiega sieć jako "kulinarne Squid Games", co jest przykre, bo ten program to coś więcej. Nie jest żadnym prostym tworem jadącym na plecach popularnego tytułu. To jest rewolucja zmieniająca ten gatunek.
Culinary Class Wars zdobywa świat, nie biorąc jeńców. Zaś w kraju, z którego pochodzi, wyciągnięto nawet uczestników na główną stronę październikowej edycji Vouge'a. I nic dziwnego. Wydawało się, że w tak skostniałym gatunku programów rozrywkowych jak kulinaria, nic nie naruszy status quo jego struktury. W odpowiedzi Netflix prezentuje swój program i nie wyobrażam sobie rzeczywistości, w której stacje telewizyjne z całego świata, nie walczą w tej chwili o prawa do tej marki.
Wojny klasowe kucharzy, 80 kontra 20
Początek, tej dwunastoodcinkowej serii, jest dość standardowy, tylko że większy niż kiedykolwiek. Do programu zakwalifikowało się 100 kucharzy. Głównie restauratorów, którzy już mają swoje mniej lub bardziej znane restauracje, nie zabrakło też miejsca dla entuzjastów. Trudy uczestników będzie oceniał duet Baek Jong-won, popularny w Korei restaurator i Ahn Sung-jae, właściciel Mosu, jedynej restauracji, która w Korei ma trzy gwiazdki Michelin, a w tym roku została wyróżniona w TOP50 całej Azji.
Elementem programu są wojny klasowe, bowiem już na początku dochodzi do podziału w spektakularny sposób. Podczas gdy 80 uczestników cieszy się kolacją, w wielkiej, okrągłej hali, światła gasną i za ich plecami rozświetlają się ściany. Na podwyższonym poziomie na okręgu całego pomieszczenia wyjeżdża ostatnich 20. szefów. Oto dochodzi do podziału śmiertelników i kulinarnych bogów. W białych strojach pojawili się zasłużeni kucharze prezydentów, wyróżnieni gwiazdkami czy właściciele całych sieci restauracji. Dalej nazywani Białymi Łyżkami (jest to nawiązanie do socjoekonomicznego zjawiska, podziału ludzi na tych urodzonych ze srebrną łyżką w buzi. Identyfikując ich pochodzenie z bogatej rodziny). Co więcej, tylko ta dwudziestka posługuje się prawdziwymi imionami, pozostali, nazywani Czarnymi Łyżkami, muszą sobie na to zasłużyć. Mogą się posługiwać jedynie wybranymi przez samych siebie ksywkami.
Chociaż brzmi to odpychająco, iluzja szybko zostaje rozproszona. Na szczęście jest to tylko chwyt marketingowy, bo bardzo szybko można zauważyć, że ludzie się po prostu znają lub o sobie słyszeli. Co z perspektywy widza dodaje tylko więcej radości, bo od razu można poczuć, że przez eliminacje nie przeszli przypadkowi ludzie. Niektóre Czarne Łyżki mają nawet doświadczenie z pracy w miejscach należących do Białych.
Niemniej, chociaż motyw jest prosty, trzeba przyznać. Jest to szalenie imponujące zobaczyć zmagania STU OSÓB. Ponadto, jak producenci Netflixa dokonali tego cudu? Jak tak prominentne osoby kulinarnego świata dały się namówić na udział w tym programie?
Nigdy nie wiadomo co się wydarzy
Rusza pierwsza runda. Od tego momentu można zapomnieć o tym jak wygląda kulinarny show, bo wszystko będzie albo większe albo nieznane. Spośród 80 uczestników, których imion nie znamy, zostanie wyłonionych tylko 20 osób, które przejdą dalej. Oznacza to, że już na samym początku, 1/5 odpadnie z gry. Znaczenie ma prędkość i smak. Kto pierwszy skończy potrawę, do tego podejdzie jeden z sędziów i natychmiast zdecyduje.
Cały etap jest obserwowany z góry przez "lepszą" dwudziestkę. Jest to też najmniej interesujący odcinek całego programu, bo po prostu prezentuje znany schemat. Pomimo tego, intryguje za sprawą uczestników i arbitrów. Odświeżające jest zobaczyć podejmowanie decyzji natychmiast i tak otwarcie usłyszeć z jakiego powodu. Baek i Ahn też wydają się faktycznie cieszyć z testowania potraw, próbując naprawdę solidnych porcji. Szczególnie była interesująca sytuacja, podczas której była testowana potrawa przygotowana przez szkolną kucharkę. Sędzia poprosił o wsparcie, niebędąc pewnym... Czy przypływ nostalgii i dziecięcych wspomnień, wywołanych przez potrawę, nie przysłania jego szczerej oceny. Uczestniczka awansowała do kolejnej rundy. Etap kończy się pozytywnym przesłaniem, liczy się jedzenie, nie tło. Świadczą o tym uczestnicy, którzy nadając sobie przydomki Ukryty Geniusz, Kucharz Samouk czy Komiksowy Kucharz, nie kryli dumy z pewności własnego kunsztu.
Żal, że tak wiele osób musiało opuścić zmagania. Niestety, z perspektywy widza, było to ogromnie ważne, pod koniec drugiego odcinka, mogło już kilka osób wpaść w oko. Teraz zaczynają się prawdziwe zmagania i nasz doping.
Smak ponad wszystko, lecz nie zabrakło kontrowersji
W trakcie pierwszej rundy można było delikatnie wyczuć intencje kierujące całym programem. Jeżeli kogoś to ominęło, to kolejny etap odkrywał wszystkie karty. Zaczyna się walka 1 na 1, Białe Łyżki kontra Czarne Łyżki. Pojedynek może przetrwać tylko jedna osoba, której potrawa będzie smaczniejsza, bowiem sędziowie mają kompletnie zasłonięte oczy i potrawy są podawane przez asystentów. Od razu jest też zadany cios w klasowość programu i dla wyrównania szans stawia na szali dumę bardziej utytułowanych kucharzy. Co jeżeli nie wygram? Sędziowie nie wiedzą, czyjej potrawy próbują.
Jest to jedna z wielu niespodzianek tego programu, podcinająca trochę nogi, niczego niespodziewającym się uczestnikom. Wielokrotnie jeszcze będą nie po prostu zaskakiwani, ale dosłownie ciężko testowani. Na przykład wtedy, gdy do głównych sędziów, dołączy 98 kolejnych, zaproszonych osób. Albo gdy przegrani dostaną drugą szansę, lecz muszą się wykazać kreatywnością, bo zasoby zostały ograniczone do półek sklepowych, koreańskiego odpowiednika Żabki. Co powiecie z kolei na piekielną rundę 30 minut na potrawę, aż zostanie tylko jeden?
Smak jest najważniejszym uczestnikiem programu, chociaż nie obyło się bez kontrowersji. W jednym z odcinków zostają stworzone drużyny, które będą zarządzać restauracjami. O ile to nie był problem, to warunki wygrania już bardziej. Podczas przygotowywania menu, nie było informacji o tym, kim będą goście. Ujawnione było jedynie, że będą, lecz dopiero przed rozpoczęciem gry zostało powiedziane, że nie będą korzystać z własnych pieniędzy. Czynnikiem decydującym o zwycięstwie była jedynie suma ze sprzedaży, stworzyło to wrota do zwycięstwa w mniej kulinarny sposób. Tym bardziej że gośćmi były gwiazdy mukbang, potrafiące zjeść naprawdę wiele.
Przez całość też non-stop dopytywał głosik z tyłu głowy: w jakim stopniu we wszystkim maczali palce producenci? Nie zabija to frajdy oraz sami zainteresowani mówią, że wręcz byli poirytowani niektórymi decyzjami sędziów. Czy mówią prawdę, raczej się tego nie dowiemy, więc warto się po prostu dać ponieść emocjom. Wszak wszyscy są doświadczonymi kucharzami, to że nie mają garści tytułów, nie skreśla ich umiejętności. Ogólnie przez cały program została zachowana zaskakująca ilość transparentności. Sędziowie skrupulatnie tłumaczyli swoje decyzje, a widzowie otrzymywali nawet zbliżenia na ich odręczne notatki.
Nie udałoby się bez szczerości
Ogrom spektaklu, transparentność i różnorodność w wyzwaniach, jakich do tej pory w tego typu show nie widzieliśmy. Stworzyło doskonałe danie, którego się nie chce przestać jeść. Po drodze wydarzyło się parę elementów do zmiany lub zabrakło takich, które powinny się pojawić w kolejnym sezonie. Bez potknięć nie byłoby lekcji. Miło by było, gdyby jeszcze bardziej wyciągnąć na pierwszy plan samą sztukę przygotowywania potraw, czasem tego brakowało (choćby pojedynki z gwiazdkowymi mistrzami).
Sekretnym składnikiem, który tworzy sukces tego programu, jest niespodziewany w telewizji element. Szczerość uczuć. Zamiast budować postacie wokół tragicznych sytuacji rodzinnych, jak to często możemy zobaczyć nawet w naszych, rodzimych programach. Tutaj dostajemy ludzi, których ciężka praca i oddanie jest widoczne bez słów. Każdemu zależy na przygotowaniu najlepszej potrawy, jaką jest w stanie przyrządzić. Gdy to się nie powiedzie, wyciąga wnioski i skromnie próbuje znów. Wszyscy się zgłosili ze swojego oddania sztuce kulinarnej, nawet jeżeli początkowo trochę zamknięci na innych, z czasem się otwierali. Doświadczenie spotkania tylu talentów dotykało każdego niezależnie od domniemanej klasy.
Culinary Class Wars doskonale nas karmi wizją przyszłości kulinarnych programów telewizyjnych. W miejsce melodramatycznych historii zaserwowano nam wyzwania, które tylko zaostrzały apetyt. Zaskakiwały nie tylko widzów, lecz kucharzy i każda ze stron była jednakowo ciekawa, jak sobie poradzą. Brawo kucharze, brawo Netflix.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu