100 lat temu, nim jeszcze Internet zesłał gry dla wielu graczy online, jakoś sobie radzić trzeba było.
Dobrze, może sto lat temu to przesada, ale rozwój technologii w ostatnich latach, sprawia, że zdecydowanie można się tak poczuć. Kompletnie gracze mają już za sobą czasy długich kabli, wielkich akcji przewożenia komputerów czy zwracania uwagi, aby gra na pewno miała tryb multiplayer. Czy to oznacza, że dzisiaj jest gorzej? Trudno ocenić, to co jest pewne, to jak można się wzruszyć, wspominając lanparty, wspólne pokonywanie Contry czy podawanie sobie Gameboya.
LAN, Gorące Krzesła i kafejki internetowe
Uwielbiam, że dzisiaj możemy sobie pograć przez internet, właściwie gdziekolwiek i kiedykolwiek zechcemy. Czasem jednak mam chwile słabości i myślę sobie, kiedyś to było. Poniżej jest kilka moich wspomnień i może obudzą one i kilka w was.
Domowe pojedynki
Gdy nadchodziła sobota, dwie rzeczy były pewne. Rodzice będą kazać sprzątać pokój oraz... Pora na spotkanie ze znajomymi z klasy lub podwórka, to w końcu dzień kiedy nie ma szkoły i można spokojnie usiąść, aby włączyć hirołsów; jak często nazywano spin-off serii RPG Might and Magic, Heroes of Might and Magic. Szczególnie trzecia część to jeden z tych klasyków, który ciepło wspomina niejeden gracz i wśród milenialsów, pewnie więcej niż połowa z nas. Ta turowa legenda nie obrosła w chwałę dzięki swojej kampanii dla jednego gracza, która chyba istnieje (jest jest, a nawet więcej, podzielona aż na siedem kampanii), lecz dzięki jej trybowi Gorące Krzesła. Wystarczyło wybrać mapę, ilość graczy i oczywiście zamki!
Każdy miał swoją turę i lokalizację gdzieś schowaną we mgle wojny. Kluczowe było rozwijać się szybciej od pozostałych, ale też warto było zerkać, gdzie ktoś może się ukrywać. To rodziło domowe zasady, czasami można było podglądać, innym razem było świętością nie obserwować tury znajomych. Walka była rzeczywista nie tylko cyfrowo, ale i w realu, gdzie emocje były podsycane rywalizacją, kokakolą i chipsami. W pewnym sensie był to moment idealnego połączenia świata gier planszowych i cyfrowej rewolucji. Zupełnie inaczej niż w przypadku konsol, a właściwie nie konsol. Nie wiem, czy w latach 90. i wczesnych 2000. ktokolwiek tak nazywał te urządzenia. U nas zawsze były gry telewizyjne, ale nie można tego mylić z PlayStation czy Nintendo, które można było zobaczyć podczas odwiedzin kuzynostwa w Niemczech.
Stara, dobra gra na dwóch
Pegazusy i gry na ten sprzęt nie należały do najtańszych, ale przynajmniej zawsze były w zestawie z dwoma kontrolerami. Co chyba w głowach rodziców rodziło myśl, że we wszystko da się grać we dwie osoby, ale na szczęście znam to wyłącznie z opowieści. U mnie odbywało się wspólne polowanie na te gry, które pozwalały wspólnie je przechodzić. Łokieć w łokieć, wspólny telewizor. Jest to chyba ta jedna z przyjemności, która najlepiej przeszła tranzycję w internetowe realia. Dzięki Discordowi, chociaż nie ma kontaktu fizycznego, to i tak rdzeń tej zabawy się przeniósł. Doping siebie nawzajem i wspólne utrzymywanie jak najlepszego ekwipunku.
Brakować może z kolei przypadkowości niektórych zestawów, szczególnie gdy grało się na PlayStation albo komputerze. Kiedyś zawsze był przynajmniej ten jeden joystick w domu, a jeżeli rodzic był chociaż trochę zainteresowany, to i kierownica się pojawiła. Jazz Jackrabbit na jednej klawiaturze? Pewnie! Fighting Force na kierownicy, bo oczywiście, że właściciel konsoli ma prawdo grać na padzie? Jasna sprawa! Liczyło się, tylko żeby razem zagrać.
Nintendo zawsze wiedziało lepiej
Nic jednak nie zapadło mi tak bardzo w pamięć jak te magiczne momenty z Gameboy'em. Do dzisiaj uwielbiam przenośną technologię, zresztą, wystarczy popatrzeć na sukces Nintendo Switch i wiem, że nie jestem w tym osamotniony. Od pierwszej zapowiedzi oczarowała mnie wizja tej konsoli. Myślę, że wielu krytyków, również zaskoczyło, jak prawdziwym okazało się przesłanie — wtedy jeszcze — sztucznie przekazane w zwiastunie. W końcu, kto będzie sobie podawał pół pada, żeby zagrać na ciasnym ekranie? Okazało się, że wielu! I nie było to pierwszy taki eksperyment Nintendo.
W szczytowym momencie gorączki Pokemon, na próżno było szukać kogoś, kto wiedział o istnieniu ukrytej metody na ewoluowanie pokemonów. Do dzisiaj pamiętam uczucie oszukania, jakie współdzieliliśmy z kolegą, który poświecił cały swój czas wolny, na wytrenowanie Kadabry do maksymalnego poziomu, bo wtedy na pewno zmieni się w Alakazama! Dzisiaj już wiem, że brakowało kabelka i kogoś z drugą konsolą do odbycia wymiany. To akcesorium otwierało nowe możliwości, wspólne walki i wymiany. Gdy po latach w końcu miałem okazję z tego skorzystać, było jeszcze cudowniej, niż to sobie wyobrażałem.
Nim jednak ten dzień nadszedł, miało minąć jeszcze 8 lat. Zaś w 2001 roku, Nintendo miało mi pokazać swoją pomysłowość w następcy ich przenośnej konsoli, w Gameboy'u Advance'sie. Oczywiście nie moim, wówczas ledwo komputer pojawił się w domu (dziękuję za komunijne pieniądze), lecz kolegi. Gameboy był wciąż tą rzeczą, na której są pokemony, ale Advance Wars całkowicie zburzyły ten obraz. Gra turowa na kilka osób, w dowolnym miejscu, wydawała się wtedy szczytem technologii i nie oczekiwałem już od tego małego urządzenia innych cudów. Ten się oczywiście wydarzył, Nintendo nie byłoby sobą, gdyby nie spróbowano zmieścić dwóch graczy na jednej konsoli. WarioWare Inc. jest kolekcją zabawnych, absurdalnych minigierek, które jednym słowem mówią, co trzeba zrobić i gracz ma pięć sekund na zrozumienie kontekstu. Szalona, szybka, zabawna, totalny chaos, który jest jeszcze bardziej zwariowany we dwoje. Jedna osoba trzyma lewą stronę konsoli, druga prawą, do walki!
Lanparty i kafejki internetowe, zabawa bez granic
W tamtych czasach nic nie mówiło, że jesteś nastolatkiem, tak bardzo jak zaprzestanie tej dzieciniady wymienionej powyżej. Dorosły to się umawia po lekcjach w kafejce internetowej i idzie grać w CSa, a na weekend znosi komputery do tego znajomego, którego rodzice wyjechali na weekend.
Ciekawa era punktów, które już nigdy nie wrócą. Trudno mnie sobie wyobrazić dzisiaj, że jakakolwiek gra zainstalowana w kafejkach była oryginalna. Coż, to jednak nikogo z nas nie obchodziło, gdy się w klasie umawiało na CSa to wszystkie podziały przestawały mieć znaczenie. Lata już minęły, a ja wciąż mam w pamięci, jak niespodziewanym, świetnym partnerem do drużyny okazał się kolega, z którym w ogóle się nie dogadywaliśmy. Ba! Raz nawet próbował mnie sprać z innymi, lecz w kafejce? Tam byli wspólnikami. Pięć lub osiem złotych za godzinę, akurat, aby z kieszonkowego, co tydzień móc pójść pocieszyć grami na innym poziomie i delikatnie z marzeniem o wówczas niewyobrażalnym zawodzie profesjonalnego gracza. Kafejki były nie tylko punktem spotkań, ale i uosobieniem legend z Korei Południowej, o której pisano w magazynach dla graczy. Grają w StarCrafta i jeszcze ktoś za to płaci?!
Jeżeli nie kafejka, to trzeba wziąć po prostu komputer ze sobą. Teraz to brzmi łatwo, cap laptopa do plecaka i do dzieła. Nawet wzięcie komputera to już nie jest to samo wyzwanie. Ekrany kineskopowe, tak zwane z tyłkiem, ważyły setki ton, a do tego kable, głośniki... Ale czego się nie robi dla bezsennej nocy, spędzonej na wspólnym pokonywaniu hord Diablo czy glorii chwały najlepszego gracza Quake'a,
Zatem, czy było lepiej? Nie, nie dajmy się zwariować, po prostu było inaczej i miło sobie powspominać.
Stock image from Depositphotos
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu