Echoes of the End to debiutancka produkcja islandzkiego studia Myrkur Games, która miała ambicje połączyć widowiskową akcję z osobistą historią osadzoną w unikalnym świecie fantasy. Niestety, mimo pięknych krajobrazów i kilku ciekawych pomysłów, gra okazuje się przeciętna i łatwo ją pominąć.

W ostatnich latach coraz częściej na rynku gier pojawiają się produkcje z tak zwanego segmentu AA, czyli tworzone przez mniejsze studia niż te stojące za gigantycznymi tytułami AAA, ale jednocześnie dysponujące większym budżetem niż typowe gry niezależne. To często ambitne projekty, które starają się łączyć fabularną głębię z przystępną rozgrywką i niekiedy świeżym podejściem do mechanik. Świetnym przykładem takiej gry może być zeszłoroczne Banishers The Ghosts of New Eden. Jednak coraz częściej te tytuły nie tyle wyznaczają nowych standardów, ile po prostu wypełniają półkę, pozostając w strefie przeciętności. W tym kontekście Echoes of the End, debiutancka produkcja islandzkiego studia Myrkur Games, jest dobrym przykładem gry, która mimo ciekawego pomysłu, w praktyce nie ma szans zapisać się w pamięci graczy na dłużej.
Fabuła: obietnica wielkiej przygody, realizacja na pół gwizdka
Echoes of the End przenosi nas do fantastycznej krainy Aema, której krajobrazy inspirowane są surowym pięknem Islandii. Główną bohaterką jest Ryn – młoda kobieta obdarzona potężną, lecz niestabilną magią. Jest ona jedną ze strażniczek na granicy między jej ojczyzną, a dużym imperium. Szybko jednak okazuje się, że sąsiedzi nie są pokojowo nastawieni i postanawiają się wybrać na wycieczkę zbrojną do regionu pilnowanego przez Ryn. Z żołnierzami jest inna pozostała (bo tak nazywane są osoby władające tę magią), która niszczy Opiekuna (taką gigantyczną skałę wypełnioną mocą). Teraz głównym celem Ryn jest uratowanie brata z rąk totalitarnego imperium. W tej misji towarzyszy jej Abram Finlay, uczony i odkrywca dręczony demonami przeszłości, pełniący rolę zarówno kompana w podróży, jak i wsparcia w walce oraz rozwiązywaniu zagadek.
Brzmi jak solidny punkt wyjścia – jest osobista motywacja, jest większy konflikt i obietnica odkrywania sekretów świata. Rzecz w tym, że scenariusz, mimo potencjału, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Po drodze oczywiście odkrywamy spisek mogący pogrążyć Aemę w chaosie, ale przebieg wydarzeń jest do bólu przewidywalny. Dialogi, choć poprawne, rzadko kiedy porywają. Postacie drugoplanowe pojawiają się i znikają bez większego wpływu na główną oś fabularną.
Co gorsza, zagadki – które miały być jednym z filarów rozgrywki są na tyle proste, że trudno mówić o jakimkolwiek wyzwaniu. Gra rzuca w nas łamigłówkami typu „przekręć tym kołem trzy razy” czy „znajdź brakujący element mechanizmu”, które rozwiązuje się w kilkadziesiąt sekund.
Sama postać Ryn niestety wpisuje się w ostatni trend tworzenia kobiecych postaci, gdzie by pokazać ich siłę, robi się z nich krzykliwe, pyskate i zarozumiałe osoby, co po prostu irytuje.
Mechaniki: poprawne, ale wtórne
Najwięcej czasu w Echoes of the End spędzamy na walce i eksploracji. Walka jest jednocześnie dynamiczna oraz ociężała i choć pozornie są to pojęcia sprzeczne, to jednak praktyka pokazuje, że niekoniecznie. Starcia odbywają się na małych arenach, zazwyczaj z grupą 3–5 przeciwników, którzy niemal zawsze atakują jednocześnie i ignorują obecność Abrama. Nasza bohaterka porusza się dość ociężale, co z jednej strony nadaje starciom pewnego „ciężaru”, ale z drugiej – w połączeniu z ciasnymi arenami – często prowadzi do frustracji.
Podstawowy arsenał Ryn to lekki atak, blok, parowanie oraz uniki. Przeciwnicy stosują trzy rodzaje ciosów: zwykłe (do zablokowania), białe (do sparowania) i czerwone (wymagające uniku). Początkowo system walki sprawia wrażenie satysfakcjonującego – dobrze oddano wagę miecza, udane parowania dają poczucie nagrody, a finiszery prezentują się efektownie. Niestety, po niedługim czasie zaczynamy oglądać w kółko te same animacje, a brak rozbudowanych kombinacji sprawia, że walka staje się monotonna.
Magia Ryn rozwija się w trakcie gry, ale w praktyce sprowadza się do kilku efektownych, lecz mało zróżnicowanych mocy: odrzucenie przeciwnika, wysysanie życia, manipulacja grawitacją. Większość starć i tak kończymy klasycznym mieczem, szczególnie, że do czarowania potrzebujemy czasu i przestrzeni, a ciągła presja ze strony przeciwników nam to skutecznie uniemożliwia. Zwykle zatem rzucałem jeden czar, po czym resztę walki kończyłem mieczem.
System rozwoju postaci podzielono na cztery gałęzie: miecz, magia, defensywa i towarzysz. Drzewko nie jest szczególnie rozbudowane, ale faktycznie większość umiejętności wygląda zachęcająco – problem w tym, że gra rzadko zmusza nas do ich kreatywnego wykorzystania.
Wróćmy jednak na chwilę do eksploracji. Pomimo tego, że gra jest całkowicie liniowa, to i tak twórcy postanowili umieścić całkiem sporo ukrytych skrzynek. Zwykle znajdują się w nich notatki i punkty doświadczenia, lecz czasem możemy natrafić na takie, które zwiększą nasze życie lub manę. Zatem to od naszej dociekliowści zależy, czy ułatwimy sobie rozgrywkę.
Kamera — największy wróg
Eksploracja w Echoes of the End łączy podwójne skoki, dłuższe przeskoki i kontrolę grawitacji. Niestety, animacje ruchu Ryn pozostawiają wiele do życzenia – postać porusza się tak, jakby ślizgała się po powierzchni, a brak naturalnych zwrotów i opóźnienia w reakcji na sterowanie potrafią irytować.
Największym problemem jest jednak kamera. W walce często gubi przeciwnika mimo aktywnego lock-onu, potrafi sama się odznaczyć przy cofnięciu, a po pokonaniu wroga nie przeskakuje automatycznie na kolejny cel. Skutkuje to sytuacjami, w których Ryn nagle odwraca się tyłem do atakującego, co może kosztować nas sporo zdrowia (i nerwów).
Poruszanie w tej grze, szczególnie na torach przeszkód jest dość sporym problemem. Z nieskrywaną irytacją przyznaję, że jeden z torów pokonał mnie więcej razy niż jakikolwiek boss. Połączenie niedokładnych ruchów, gdzie raz postać łapie się krawędzi, a innym razem nie, z presją czasową, gdyż platformy, po których się poruszałem, wysuwały się i chowały oraz koniecznością jeszcze samodzielnego wysuwania kolejnych platform, sprawiały, że mógłbym sobie wyrwać włosy z głowy (gdybym jeszcze jakiekolwiek miał).
Oprawa graficzna: piękne tła, słabe detale
Pod względem artystycznym Echoes of the End ma momenty, które naprawdę robią wrażenie. Krajobrazy Aemy – jeziora, ośnieżone szczyty, klify i fiordy – potrafią zachwycić, a niektóre punkty widokowe aż proszą się o przycisk „zrób zdjęcie”. Niestety, magia pryska, gdy spojrzymy z bliska: tekstury obiektów często są rozmyte, zdarzają się artefakty i przenikania. Modele postaci są poprawne, ale daleko im do standardów wyznaczanych przez gry AAA.
Do tego dochodzą problemy optymalizacyjne. Nawet na sprzęcie przewyższającym rekomendowane wymagania gra potrafi gubić klatki w newralgicznych momentach. Spadki FPS-ów w środku dynamicznej walki są szczególnie bolesne w grze, w której timing jest kluczowy, takie sytuacje potrafią kompletnie zrujnować starcie.
Muszę pochwalić natomiast fakt, że miecz rzeczywiście znajduje się w pochwie przewieszonej przez plecy. Twórcy gier często zapominają o tym i często zawieszają pochwę lub nawet sam miecz w powietrzu tuż za plecami.
Ścieżka dźwiękowa jest poprawna – czuć w niej inspiracje islandzką kulturą, a momentami kompozycje dobrze podkreślają atmosferę scen. Niestety, niewiele utworów zapada w pamięć po zakończeniu gry. Efekty dźwiękowe są solidne, choć nie zawsze spójne z tym, co dzieje się na ekranie – niektóre odgłosy uderzeń miecza brzmią zaskakująco płasko. Dubbing stoi na przyzwoitym poziomie, choć aktorzy momentami brzmią tak, jakby czytali kwestie bez większego zaangażowania.
Podsumowanie: gra, którą można pominąć
Echoes of the End to przykład gry, która miała szansę wyróżnić się na tle konkurencji dzięki unikalnemu settingowi i ciekawemu połączeniu magii z walką wręcz, ale finalnie ugrzęzła w przeciętności. Widać, że 40-osobowe studio Myrkur Games włożyło w projekt dużo serca, ale zabrakło im doświadczenia w dopracowaniu detali, które odróżniają solidny tytuł od tego, który zostaje z graczem na dłużej.
To nie jest zła gra – momentami potrafi wciągnąć, a krajobrazy inspirowane Islandią robią wrażenie. Ale równie często frustruje przez niedopracowaną kamerę, powtarzalną walkę, płytkie zagadki i problemy techniczne. Jeśli szukasz średniej długości gry akcji z elementami fabularnymi i masz cierpliwość do niedoróbek, możesz dać jej szansę. W innym przypadku – spokojnie znajdziesz lepsze sposoby na spędzenie kilkunastu godzin.
- Malownicze tła inspirowane Islandią
- Satysfakcjonujące, ciężkie uderzenia mieczem
- Użyteczne (choć nieliczne) umiejętności z drzewka rozwoju
- Fatalna praca kamery w walce
- Powtarzalne animacje finisherów
- Płytkie zagadki i recykling przeciwników
- Problemy optymalizacyjne nawet na mocnych PC
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu