W ubiegły czwartek do Disney+ zawitała nowa część Thora. To świetna okazja, żeby zmarnować dwie godziny życia.
UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY Z FILMU THOR: MIŁOŚĆ I GROM
Z Marvelem jest trochę tak jak z głosowaniem na Korwina – z czasem po prostu się z tego wyrasta. Coraz trudniej wygospodarować mi czas na produkcje o superbohaterach, będących niegdyś moim ulubionym uniwersum. Marvel w ostatnich latach mocno się rozwodnił, popadając w pułapkę klęski urodzaju, doprawianą usilnym przekierowywaniem treści na content family friendly. Po krótkiej przygodzie z serialami dostępnymi na Disney+ miałem dać sobie definitywny spokój, ale zachęcony pozytywnymi opiniami o najnowszym Thorze postanowiłem dać Marvelowi jeszcze jedną szansę, wszakże blockbustery o superbohaterach zawsze miał w sobie to widowiskowe „coś”, co przykrywa fabularne braki. Cóż, nie tym razem.
Parodia boga piorunów
Nie jestem fanem wciskania na siłę mitologicznych herosów w trykoty hollywoodzkich superbohaterów. Ani to oryginalne, ani „cool” jak zapewne wydaje się marvelowskim scenarzystom. Thor – na fali wszechobecnej fascynacji wikingami – przebił się jednak jakoś do mainstreamu, stając się symbolem bohatera, który uległ uczłowieczeniu. To całkiem sprytny trend, który jest praktykowany już od dobrych kilku lat.
Zacieranie granicy między nadczłowiekiem a przeciętnym zjadaczem chleba sprawia, że bohaterowie stają się bardziej ludzcy i łatwiej się z nimi identyfikować. Dlatego też Marvel zarówno w serialach jak i filmach zaczął skupiać się na relacjach postaci z rodziną i bliskimi oraz przedstawianiu ich normalnego życia na co dzień. Superbohaterowie stali się „dobrymi kumplami”. Wiecie, ten zabawny kolega z dzieciństwa do rany przyłóż, który okazjonalnie wybije zęby jakiemuś najeźdźcy z kosmosu. I wszystko byłoby okej, gdyby Marvel potrafił wyczuć subtelną granicę między ocieplaniem wizerunku a żenadą. W najnowszym Thorze udowodnił, że nie potrafi.
Piękna wydmuszka o niczym
Thor: Ragnarok, czyli poprzednia odsłona przygód nordyckiego boga, świetnie balansowała między mrocznym klimatem a lekką formą. Twórcom udało się pogodzić dwie skrajnie różne grupy odbiorców, puszczając oko zarówno do nastolatków, jak i starszych widzów. Ta sztuka nie udała się niestety w najnowszej odsłonie. Tu Marvel nie pozostawia złudzeń, do kogo kierowany jest film. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko familijnym produkcjom i umiem się bawić zarówno na animacji od Pixar jak i na dramacie obyczajowym. Istnieje jednak różnica między zdrowym balansowaniem między treściami z pogranicza dwóch kategorii wiekowych, a durnym scenariuszem przykrytym toną efektów specjalnych.
Za Miłość i grom odpowiada Taika Waititi, reżyser znany chociażby z Jojo Rabit, który świetnie potrafi łączyć nieco kontrowersyjny humor z lekką nutą absurdu. Wydaje mi się, że tak właśnie miało być z Thorem, ale w połączeniu z prodziecięcą polityką Marvela dało to bardzo kwaśny efekt. Reżyserską wizję widać szczególnie w pierwszych scenach, gdzie nieco zapuszczony Thor w przerysowanym stylu niszczy zastępy wrogów w towarzystwie Strażników Galaktyki, a chwile potem w formie karykaturalnego przedstawienia teatralnego obserwujemy krótkie streszczenie poprzedniej odsłony. Do tego momentu jest ok, szkoda tylko, że to dwudziesta minuta filmu. Dalej jest już tylko gorzej.
Największy problem z nowym Thorem polega na sposobie prowadzenia akcji. Następujące po sobie sceny nie mają w zasadzie żadnego uzasadnienia. Niczym deus ex machina rzeczy w filmie po prostu dzieją się ot tak. Wygląda to trochę tak, jakby zabrakło czasu ekranowego na wyjaśnienie poszczególnych wątków, przez co film staje się kompletnie nielogiczny, nawet jeśli mówimy tu o logice mitologicznego boga walczącego z pozaziemskimi zwyrolami.
Od chwili gdy na ekranie pojawia się główny antagonista i przedstawia swoje motywacje, film zaczyna pędzić przed siebie bez ładu i składu, a kolejne sceny następują po sobie niejako z przymusu, bo tak ktoś zapisał w scenariuszu. I tak to na przestrzeni kilkunastu minut po zaprezentowaniu „głównego złego” skaczemy do sceny, w której Jane Foster zostaje Thorem i włada legendarnym młotem, nasz ulubiony nordycki heros dostaje oklep od niedożywionego faceta, po czym jak na pstryknięcie czarodziejskiej różdżki widz znajduje się już w magicznej krainie zamieszkiwanej przez bogów różnorakich religii. Wszystko to w towarzystwie marnych żartów i amerykańskiego humoru niskich lotów.
Część scen z Miłość i grom jest wciśnięta po prostu na siłę i mogłaby w ogóle nie trafić do filmu, tak jak fragment konwersacji z Zeusem, który jest tylko podkładką pod kolejną część. Przez dobre 40 minut bohaterowie poszukują broni, armii i sojuszników, z czego ostatecznie nic nie wynika. Nawet konflikt między nienawidzącym bogów Gorrem, a Thorem i spółką jest sztuczny i naciągany, a sytuację ratuję jedynie postać dobrze zagrana przez Christiana Bale’a.
W końcu dochodzimy jednak do swoistego main event, ostatecznej walki dobra ze złem, która stanowi wisienkę na torcie filmów Marvela i rzadko kiedy udaje się ją spartaczyć. Scenarzyści wspięli się jednak na wyżyny kiczu, psując także tę scenę. Aby dobrze to zrozumieć, musimy wziąć pod uwagę fakt, że jednym z głównych filarów osi fabularnej było porwanie przez Gorra asgardzkich dzieci i zamknięcie ich w niewoli w ramach pułapki na Thora. Główny bohater po pierwszy starciu z początku filmu uznaje, że wróg jest tak potężny, że sam nie ma szans na wygraną. Przez dobre pół filmu ugania się więc za ewentualną pomocą tylko po to, żeby w kulminacyjnym momencie przekazać swoje moce bandzie dzieciaków, które hordy mrocznych kreatur pogoniły za pomocą skakanek i pluszaków.
Z perspektywy widza wygląda to tak, jakby scenarzystom zabrakło pomysłu na rozwiązanie akcji, więc wpisali cokolwiek, licząc na to, że przełożony nie zauważy. I tak oto powstał dwugodzinny gniot, będący niczym innym, jak tylko przydługim zwiastunem jeszcze nowszego Thora, którego najwyraźniej Marvel chce znowu ukierunkować na mitologiczne szlaki.
Oczywiście warto też zaznaczyć, że pod względem CGI i efektów specjalnych Miłość i grom prezentuje się fantastycznie, ale same widoki i krzyczące kozy nie są w stanie uczynić z tworu Waititi dobrego filmu.
Uniwersum Marvela pod względem pełnometrażowych produkcji weszło więc w 2022 rok bardzo przeciętnie. Najpierw mocno krytykowany Doktor Strange, a teraz do bólu rozczarowujący Thor. Nie stwierdzę, że Marvel się kończy, bo pod względem finansowym hitów o superbohaterach nie mają na co narzekać. Faktem jest jednak to, że uniwersum nigdy nie było tak mocno rozmyte, nijakie i sztuczne jak teraz. Disney postawił na ilość kosztem jakości, ciekawe tylko jak długo będzie się to opłacać.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu