Tomasz pisał kilka dni temu o nowych iPhone’ach pod kątem możliwości ich rozmontowania, a co za tym idzie remontu. Powoływał się przy tym na informacj...
Tomasz pisał kilka dni temu o nowych iPhone’ach pod kątem możliwości ich rozmontowania, a co za tym idzie remontu. Powoływał się przy tym na informacje, jakich dostarczają prawdziwi specjaliści w tym temacie, czyli serwis iFixit. Sam czekałem na inne doniesienia związane z rozmontowanymi smartfonami Apple. I doczekałem się: już wiadomo, ile kosztują komponenty użyte do stworzenia tego sprzętu.
Wiadomości tego typu wiele w życiu nie zmieniają, koszt podzespołów użytych w urządzeniu X czy Y nie jest topową informacją, którą każdy powinien przyswoić. Dla mnie stanowi to jednak ciekawostkę i jeśli mam okazję dowiedzieć się, ile fabrycznie kosztuje nowy sprzęt, to to robię. Ot, taka technologiczno-bazarowa rozrywka. Tymi danymi nie należy się oczywiście sugerować, ale o tym za chwilę. Najpierw ceny.
Jeden egzemplarz iPhone’a 6 to komponenty (+robocizna) o wartości 227 dolarów. iPhone 6 Plus to około 242 dolary. Najdroższy element? Wyświetlacz, zaraz za nim pojawia się procesor – tego można było się spodziewać. Przyznam, że zaskoczyła mnie cena baterii – myślałem, że ten moduł jest droższy. Ogólny koszt stworzenia jednego modelu szokujący nie jest: na podstawie informacji z lat poprzednich spodziewałem się, że będzie to jakieś 250 dolarów. Szokujące? Niekoniecznie. Szokujące, gdy porówna się to z oficjalną ceną sprzętu? Też nie.
Wiele osób łapie się za głowę, gdy widzi różnicę między ceną komponentów nowego produktu a jego ceną oficjalną/ostateczną. Przecież w przypadku nowego iPhone’a w owej różnicy zmieszczą się jeszcze 2-3 smartfony z nadgryzionym jabłkiem w logo. Należy jednak pamiętać, że jeden z tych telefonów jest zjadany przez marżę. W przypadku Apple dość wysoką i nie jest to żadna tajemnica. Klienci są skłonni zapełniać sakiewkę korporacji z Cupertino, więc nikt nie powinien mieć z tym problemu. Nadal zostaje jednak kilkaset dolarów do zagospodarowania.
Tę kwotę pożera funkcjonowanie firmy. Można oczywiście stwierdzić, że to kasa wyrzucana w błoto i w pewnym stopniu pewnie tak jest. Ktoś przywoła przykład Xiaomi, które nie pali juanów na rozbuchanym marketingu i dzięki temu może obniżać cenę sprzętu. Sporo w tym racji, zwłaszcza, gdy spojrzy się na Samsunga wydającego na reklamę miliardy dolarów. Już nawet w koreańskiej firmie doszli do wniosku, że nie wydają tych środków zbyt efektywnie i trzeba sprawdzić, czy nie ma w tym przesady. Należy jednak pamiętać, że wszystkie firmy nie mogą nagle pójść śladem Xiaomi, bo to jest po prostu niewykonalne i na niektórych płaszczyznach okazałoby się bardzo szkodliwe.
Inną kwestią jest rozmiar firm oraz środki przeznaczane na rozwój – także na rozwój smartfonów. Xiaomi nie musi pakować wielkich pieniędzy w R&D, bo korzysta z pracy innych. Gdyby Apple czy Samsung nagle wyparowały, to inne firmy musiałyby wydać na badania większe sumy. Ten element również należy zawrzeć w cenie nowych smartfonów. Podobnie jest ze sklepami, przed którymi ustawiają się wyśmiewane (moim skromnym zdaniem słusznie) kolejki. A na tym przecież nie kończy się wyliczanka. Dlatego nie ma sensu spoglądać na cenę samych komponentów i łapać się za głowę po porównaniu jej z ceną urządzenia. Wbrew pozorom nie bierze się ona z kosmosu. Co nie znaczy, że wydałbym kilka tysięcy złotych na telefon…
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu