Świat stoi dziś przed energetycznym zakrętem, gdzie każda decyzja ma znaczenie. Ceny energii rosną, więc konieczne są inwestycje w poprawę sytuacji. Nowe źródła energii wciąż balansują między laboratorium a codziennością, ale już teraz widać, że to one zadecydują o przyszłości cywilizacji.

Nie ma chyba osoby, która w ostatnich latach nie odczułaby po kieszeni wzrostu cen energii elektrycznej. Jest to zauważalne szczególnie w Polsce, gdzie nagle ze względu na wojnę za wschodnią granicą zrezygnowaliśmy z tanich rosyjskich źródeł. Dlatego też ważny jest stały rozwój w tym segmencie, by doprowadzić nie tylko do sytuacji, w której kolejnych podwyżek nie będzie, ale też będziemy mogli jako państwo na tym zarabiać np. poprzez sprzedaż nadprodukcji do innych krajów.
Jeszcze wczoraj zachwycaliśmy się farmami wiatrowymi i panelami fotowoltaicznymi, dziś zaś coraz częściej padają hasła takie jak: energia z fal oceanicznych, ogniwa wodorowe nowej generacji czy baterie kwantowe. I choć część z tych rozwiązań nadal brzmi jak materiał na opowieść Stanisława Lema, to realne badania prowadzone w laboratoriach wskazują, że jesteśmy bliżej tego przełomu, niż się wydaje.
Ocean – gigantyczna elektrownia pod stopami
Zacznijmy od fal. Wyobraźmy sobie, że ogromny, nieustanny ruch oceanów da się przekuć w energię elektryczną. Nie chodzi o wiatraki stojące w morzu, ale o urządzenia, które poruszając się w rytm fal, generują prąd. Brzmi banalnie, a jednak inżynierowie od dekad próbują znaleźć rozwiązanie, które wytrzyma zmienne warunki morskie i nie rozpadnie się po pierwszym sztormie. W Portugalii, Szkocji czy Australii powstały pierwsze prototypy falowych „elektrowni”. Dają nadzieję, że kiedyś linie energetyczne będą poprowadzone wprost z oceanu na ląd.
Jednak, jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Koszty budowy są gigantyczne, a sama infrastruktura wymaga odporności na sól, korozję i bezlitosne uderzenia fal. Mimo to wizja oceanu jako niewyczerpanego źródła energii działa na wyobraźnię polityków i naukowców.
Drugim obiecującym kierunkiem jest wodór. Nie jest to temat nowy, przecież rakiety od dekad napędzane są paliwem wodorowym. Nowością jest próba wykorzystania wodoru w transporcie, ogrzewaniu i magazynowaniu energii. Wizja jest piękna: spalamy wodór, a w efekcie otrzymujemy czystą wodę. Problem w tym, że większość dzisiejszego wodoru powstaje z gazu ziemnego, co nijak nie wpisuje się w ekologiczną rewolucję.
Dlatego właśnie powstało pojęcie „zielonego wodoru” – produkowanego przy użyciu energii odnawialnej, np. z paneli słonecznych. Kraje takie jak Niemcy czy Japonia inwestują miliardy w technologie elektrolizy wody. W teorii oznacza to, że samochód napędzany wodorem byłby tak „czysty”, jak energia, która zasiliła jego produkcję.
Baterie kwantowe. Realny pomysł, czy wymysł laboratoriów?
I wreszcie crème de la crème futurystycznych wizji, czyli baterie kwantowe. To rozwiązanie, które z jednej strony brzmi jak magiczna różdżka, a z drugiej – może całkowicie zmienić nasze życie. Zasada opiera się na wykorzystaniu zjawisk kwantowych do przechowywania i przesyłania energii. W praktyce miałoby to oznaczać baterie, które ładują się błyskawicznie i nie tracą pojemności w czasie. Brzmi jak sen każdego właściciela smartfona, który nie pamięta już, kiedy ostatnio ładował telefon raz na tydzień.
Oczywiście, obecnie mówimy bardziej o eksperymentach w laboratoriach niż o masowej produkcji. Pierwsze publikacje naukowe wskazują, że teoretycznie możliwe jest stworzenie systemu, w którym energia ładuje się nie w ciągu godzin, lecz sekund. Ale droga od teorii do praktyki w naukach ścisłych bywa długa i wyboista. Czy baterie kwantowe trafią pod nasze dachy w ciągu dekady? Trudno powiedzieć. Pewne jest jednak, że sama koncepcja otwiera drzwi do zupełnie nowego myślenia o energetyce.
Grafika: Tomasz Szwast / Antyweb
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu