Tydzień temu pisałem, że czekam już na weekend, a uściślając, na Intel Extreme Masters. No i doczekałem się. Jesteśmy nawet po tym wydarzeniu: emocje ...
Tydzień temu pisałem, że czekam już na weekend, a uściślając, na Intel Extreme Masters. No i doczekałem się. Jesteśmy nawet po tym wydarzeniu: emocje opadają, Katowice opuścili e-sportowcy, ich ekipy, organizatorzy, dziennikarze i fani spoza miasta. Teraz czas na podsumowania. Tych zapewne nie zabraknie, bo jest o czym rozmawiać i zdecydowanie warto to robić. Dorzucę zatem swoją cegiełkę, ale od razu uprzedzam, że o zmaganiach zawodowców nie opowiem. Przynajmniej nie tak, jak robią to fachowcy.
Na IEM nie wybierałem się jako wielki fan gier – zwłaszcza tych, które stanowią fundament imprezy. W ubiegły poniedziałek streściłem, co mnie ciągnie do Spodka i teraz to potwierdzam: byłem ciekaw organizacji, zmian w porównaniu do roku poprzedniego, atmosfery, tego, jak impreza może być wykorzystana w szerszej perspektywie. W sobotę obserwowałem wydarzenie przez kilkanaście godzin i to chyba wystarczy, by wyciągnąć pewne wnioski z tegorocznej edycji zawodów. A przynajmniej z ich finału.
Konstruktywne wnioski i usterki
Grzegorz Marczak pisał w naszej relacji live (albo na Facebooku), że organizacja stoi na wysokim poziomie i zasadniczo mogę się z tym zgodzić – faktycznie przeprowadzono to bardzo sprawnie. Zdecydowanie lepiej niż w roku ubiegłym: wyciągnięto wnioski z przeszłości. Kamil pisał w weekend, że nie ma np. problemów z cateringiem (potwierdzam, iż w roku ubiegłym to był bardzo słaby punkt imprezy) i trzeba mu przyznać rację. Chociaż od razu zaznaczę, że liczne punkty z hot dogami i kanapkami nie rozładowały ogromnej kolejki, jaka ustawiała się do namiotu (dość skromnego) z kurczakiem w panierce. To już jednak kwestia wyboru – można było zjeść parówkę w bułce ;) Dobra, tyle o jedzeniu - była poprawa.
Teraz słów kilka o obsłudze i ochronie. Ta druga działała zdecydowanie lepiej niż przed rokiem. W roku ubiegłym cały system miał pewne luki i zapewniam, że osoba nieuprawniona mogła wejść np. do sali przeznaczonej dla graczy i prasy. W tym roku było to zdecydowanie trudniejsze zadanie. Sprawdzałem: ściągałem identyfikator i próbowałem wejść w tłumie, "na aferę", ale bez skutku – szybko mnie zatrzymywano (możliwe, że jestem słaby w te klocki i innym szło lepiej). Pewna niewysoka blondynka dała mi jasno do zrozumienia, że bez papierów mam spadać. I bardzo słusznie.
Idealnie jednak nie było – gdy bardzo późnym wieczorem chciałem opuścić Spodek, to sprawa nie okazała się bajecznie prosta. Jeden pan pilnujący drzwi odsyłał do innych, tamten stanowczo przekonywał, że ta część budynku jest już wyłączona. Dla mnie problem niewielki, bo szybko wybrałem inne rozwiązanie. Widziałem jednak, że skonsternowana grupka obcokrajowców nie do końca rozumiała o co chodzi, gdy źle poinformowany człowiek z obsługi wskazywał im na mapce Spodka zamknięte drzwi, którymi powinni opuścić budynek. Może drobnostka, ale rzuca się w oczy.
Było o wypuszczaniu, teraz parę słów o wpuszczaniu do Spodka. Przyznam, że trochę zastanawiał mnie wiek niektórych widzów. Po ubiegłorocznej edycji wiedziałem, iż LoL przyciąga przede wszystkim nastolatków i tego samego spodziewałem się w miniony weekend. Nie mam nic przeciw temu, by piętnastolatek oglądał starcie swojej ulubionej drużyny o 18.00. Ale widok dziesięciolatków bez rodziców (trudno stwierdzić, gdzie byli i czy w ogóle byli) wpatrzonych w ekran CS o 22.00 to już lekka przesada. Zawinił organizator? Trochę tak, ale większe pretensje miałbym jednak do rodziców.
Emocji pod dostatkiem
Przed tygodniem podkreślałem, że wybieram się na IEM po autentyczne emocje fanów gier – tłumy dopingujących kibiców to ciekawy widok i wiadomo to nie od dzisiaj. Znowu mogłem zatem patrzeć na tysiące osób żywo zainteresowanych wydarzeniami w wirtualnym świecie. Obraz bitwy podlany okrzykami komentatorów, wrzaskami i brawami widzów daje niezłe efekty. Fajnie się to ogląda, zwłaszcza, gdy kogoś (a tak było ze mną) interesuje bardziej tłum i ogólny spektakl, niż sama rozgrywka. Czasem zdarza się jednak, że z obserwatora tłumu człowiek staje się jego częścią i żywo uczestniczy w wydarzeniu. Spotkało mnie to podczas półfinału CS GO.
Jakie jest moje pojęcie o CS? Takie, że kilka razy grałem (nie przesadzam – spędziłem przy tej grze dosłownie parę godzin i bez dwóch zdań można mnie nazwać totalnym laikiem). W piątek dowiedziałem się, że w sobotę będzie można zobaczyć Polaków walczących o spore pieniądze i stwierdziłem, iż warto poświęcić temu czas. Kilka godzin przed ich meczem obejrzałem inny, by czegokolwiek dowiedzieć się o samej rozgrywce, a o wyznaczonej godzinie stawiłem się w sektorze, żeby obejrzeć „polski półfinał”. I miałem problem, bo o miejsce było trudno – musiałem się naprawdę naszukać i ostatecznie wylądowałem wysoko na trybunach, co, jak się później okazało, miało swoje plusy – widok na scenę i telebimy całkiem niezły, a niżej i po bokach świetnie widać rozemocjonowany tłum. A rozemocjonowany był na długo przed rozpoczęciem meczu.
Od znalezienia przeze mnie miejsca do rozpoczęcia rozgrywki minęło dobrych kilkadziesiąt minut – w tym czasie ludzi cały czas przybywało: dzieci, młodzież, czasem rodziny, nie brakowało osób w średnim wieku. Był nawet starszy pan, który krzyczał co jakiś czas „Polska”, choć nie jestem przekonany, czy wiedział, na co patrzy. To jednak sprawa drugorzędna, bo i ja nie wiedziałem, a niejednokrotnie podskakiwałem na krzesełku wraz z całym swoim rzędem. Dałem się porwać wydarzeniu, co w pewnym stopniu było zaskoczeniem. Ale prawdopodobnie każdy dałby się uwieść, bo atmosfera była szczególna – Polacy karcili przeciwnika niemiłosiernie i dawali powody do radości. Przynajmniej do pewnego momentu.
Jeżeli śledziliście wydarzenia w Spodku, to zapewne wiecie, że w sobotni wieczór polska drużyna Virtus.pro walczyła o finał ze szwedzkim zespołem LGB. Pierwsza runda dla Polaków, druga… Druga to był dreszczowiec, który mógł przysporzyć siwych włosów. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, napiszę jedynie, że trwało to długo, wyssało ze mnie sporo energii, trzymało w napięciu do ostatniej chwili i niestety zakończyło się klęską Polaków. Miny niektórym kibicom zrzedły, ale doping nie ustał – ostatecznie nasi wygrali (nie tylko ten mecz, ale cały turniej – w niedzielę zgromadzili w Spodku tłum ludzi o 13.00) i sprawili rodakom wielki prezent. Piszę serio: dla wielu widzów to musiało być spore przeżycie. Nawet ja, osoba całkowicie oderwana od świata e-sportu, cieszyłem się bardzo ze zwycięstwa chłopaków z Virtus.pro. Było widać, że sprawia im to ogromną radość – wygrali przed swoją publicznością i zdobyli ważny tytuł. Świetne ukoronowanie pracy włożonej w realizację zamierzonego celu. Dla wielu młodych ludzi może to być motywujące.
Dostałem zatem to, po co poszedłem – emocje. Nie tylko cudze. W niedzielę z przejęciem oglądałem finał, choć tym razem było to jednostronne starcie. Niby fajnie, ale widowisko na tym traci – kciuki zaciska się rzadziej. Może to i dobrze, bo znając mojej szczęście, mógłbym sobie zrobić krzywdę. Kończąc wątek wrażeń, mogę napisać, że jestem w pełni usatysfakcjonowany – były igrzyska i to w pełnej krasie. Po kilkunastu godzinach spędzonych w Spodku wychodziłem bardzo zmęczony, ale zadowolony. Podejrzewam, że nie byłem w tym odosobniony – impreza miała wielu beneficjentów.
Każdy wygrywa, oby tak dalej
Wygrali kibice, fani e-sportu, którzy dostali fantastyczne wydarzenie. Wygrał Intel, który może się kojarzyć wielu osobom ze świetnie zorganizowaną imprezą. Podejrzewam, że słowa Intel Extreme Masters wryją się w pamięć rzeszy ludzi, a marka poważnie na tym zyska. Wygrały tez Katowice, które były na ustach całego e-sportowego świata. Trudno wymarzyć sobie lepszą reklamę i miasto powinno ozłocić pomysłodawcę tego projektu. Wielu obcokrajowców wyrażało zachwyt nad katowicką imprezą i zakładam, że nie robili tego przez grzeczność – to naprawdę mogło się podobać i robić wrażenie. Świetna promocja miasta/regionu, który chce uchodzić za nowoczesny i nastawiony na nowe kierunki rozwoju.
Katowicki Intel Extreme Masters 2014 to bez dwóch zdań bardzo udana impreza. Szkoda, że pogoda nie dopisała (przez cały tydzień aura była wręcz idealna - popsuła się dopiero w sobotę), ale to kwestia drugorzędna. Organizator stanął na wysokości zadania, przygotował się znacznie lepiej niż przed rokiem. Jest jeszcze parę wątków, które można poprawić/wyeliminować, ale to powinno przyjść z czasem. Pisząc to, mam nadzieję, że impreza stanie się już stałym elementem w kalendarzu Spodka... Póki co: brawo!
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu