Militaria

Historia czołgów w polskiej armii. Kręte drogi pancerza nad Wisłą cz.1

Krzysztof Kurdyła
Historia czołgów w polskiej armii. Kręte drogi pancerza nad Wisłą cz.1
Reklama

„Czołgi się kończą” - wiele osób bazując na przekazie z Ukrainy stawia dziś taką karkołomną tezę. Już rezonuje to w dyskusjach pt. „czołg a sprawa polska”, rozgrzewanych zakupem Abramsów. Jak we wcześniejszych latach wyglądał romans naszych wojsk z „pancerzem”? Różnie bywało...

Czołgowa potęga

Polska rozpoczęła swoją pancerną przygodę z naprawdę wysokiego poziomu. Kiedy nasz kraj odrodził się po 123 latach niewoli, jego armia powstawała z połączenia różnych, niezależnych wcześniej formacji. Bazą była wywodząca się z Królestwa Polskiego Polska Siła Zbrojna, wiele jednostek powstawało w oparciu o struktury piłsudczykowskiego POW, na zachodzie Dowbor-Muśnicki i poznaniacy zorganizowali najlepiej poukładaną z nich wszystkich Armię Wielkopolską.

Reklama

Żadna z nich czołgami jednak nie dysponowała. Nic dziwnego, ten sprzęt był w tym czasie nowością charakterystyczną dla Frontu Zachodniego. Na wschodzie królowały pociągi pancerne, pojawiały się też niewielkie ilości prymitywnych samochodów opancerzonych. Jednak dość szybko to właśnie nasze, budowane w czasie ciągłych walk wojsko stało się wschodnią potęgą pancerną. Oczywiście piszę to pół żartem, pół serio.

Wszystko dzięki przyjazdowi do kraju tzw. „Błękitnej Armii”, czyli Armii Polskiej we Francji, stworzonej pod egidą Komitetu Narodowego Polskiego przez armię francuską. Jednym z jej komponentów był pułk pancerny, wyposażony w najnowocześniejszy czołg ówczesnego świata, Renault FT. Do Polski trafiło 120 takich maszyn, z czego 72 czołgi wyposażone były w armatę 37 mm, a 48 w karabiny maszynowe.

Z niezłym skutkiem używaliśmy tych czołgów w wojnie polsko-bolszewickiej. Już w 1919 r. brały udział w walkach pod Dyneburgiem, jednak większość ich akcji miała miejsce w krytycznym 1920 r. Rozdzielone pomiędzy różne teatry działań kompanie czołgów wspierały żołnierzy m. in. pod Lwowem, Warszawą czy nad Wkrą. W czasie całej wojny utracono zaledwie 10 takich maszyn, co należy uznać za świetny wynik.

Czy polskie Renówki odegrały znaczącą rolę w tym konflikcie? Zdecydowanie nie, ich rola nijak ma się do tego, ile wniosły chociażby wspomniane już pociągi pancerne. Wydaje się jednak, że tam gdzie się pojawiały, miały swój pozytywny wkład, a na przeciwniku robiły duże wrażenie.

Koniec francuskiej epoki

W lata 20-te Polska weszła z ponad setką nowoczesnych czołgów, do których po pewnym czasie kilkadziesiąt jeszcze dokupiono. Przez pierwszą połowę tej dekady FT technologicznie nawet że się nie zestarzały, gdyż w konstruowaniu czołgów zapanował powojenny zastój, spowodowany kryzysami gospodarczymi i ogólnym militarnym rozprężeniem.

Niemcom w Paryżu posiadania broni pancernej zakazano w ogóle, a większość państw zwycięskich z trudem odbudowała się po wyniszczającym konflikcie. Jeśli gdzieś pojawiały się nowe czołgi, to kopiowały lub rozwijały konstrukcję wspomnianego Renault FT. Próby rozwoju tego czołgu dodajmy, były mocno nieefektywne, miał na tyle ograniczoną konstrukcję, że zmiany niewiele już mogły wnieść.

Podnosząca się z gruzów I Wojny Światowej i wojen o granice Polska próbowała w tamtym czasie swoje czołgi utrzymać „na chodzie”, ucząc się jednocześnie produkcji przynajmniej niektórych części zamiennych. Różnie z tym lokalnym „wkładem” bywało, ale koniec końców CWS udało się nawet na bazie francuskich i polskich elementów zmontować kilka czołgów szkolnych, tzw. „żelaznych”, zbudowanych z oszczędności ze zwykłej, a nie pancernej stali.

Reklama

Podejmowano również pierwsze, nieśmiałe i najczęściej nieudane próby modernizacji niektórych bardziej skomplikowanych podzespołów. Wojsko kupiło też w tym czasie jeden egzemplarz nieudanego następcy FT, Renault NC-1, ale na szczęście na tym cała sprawa się zakończyła. Francuską erę zakończyliśmy ostatecznie z 172 francuskimi (i francusko-polskimi) czołgami.

Anglosasi wchodzą do gry

W drugiej połowie lat 20-tych na nowo zaczął się ruch w pancernym interesie. Nowe konstrukcje zaczęły pojawiać się coraz częściej i odchodziły od ślepego kopiowania rozwiązań znanych z Renault. Polacy starali się trzymać rękę na pulsie, ale ponieważ Francja została wtedy ze swoimi konstrukcjami daleko z tyłu, oczy zwrócono na Anglosasów.

Reklama

Tym razem jednak nie zamierzano kupić samych maszyn, ale przede wszystkim licencję na ich produkcję w kraju. Początkowo nie szło nam zbyt dobrze, Wielka Brytania zablokowała kupno wczesnych konstrukcji Vickersa, a zakup (nieukończonego) czołgu z nowatorskim podwoziem od Waltera Christiego, zakończył się wielkim skandalem i procesem. Pieniądze co prawda odzyskano, ale praw do czołgu i zawieszenia nie dostaliśmy.

Koniec końców udało się dogadać z Brytyjczykami, którzy sprzedali nam zarówno czołgi, jak i licencję na produkcję pojazdu Vickers mk E (lub 6-ton). Był to brytyjski pancerny hit eksportowy i jednocześnie protoplasta całej grupy czołgów europejskich, wśród których najbardziej znanym był radziecki T-26. Co ciekawe, ta bardzo popularna na świecie maszyna nie trafiła nigdy do jednostek pancernych brytyjskiej armii.

Miłe złego początki

Brytyjskie czołgi pojawiły się u nas na początku lat 30-tych i występowały w dwu wariantach. Wersja A była dwuwieżowym czyścicielem okopów, uzbrojonym w wkm 13,2 mm, (potem przezbrojono je w ckm wz. 30) takich pojazdów mieliśmy 16 szt. Wersja B była czołgiem jednowieżowym, z krótką i niestety niezbyt mocną armatą 47 mm, tych maszyn było  22 szt.

Vickers, choć pod każdym względem bił Renault FT na głowę i był w pełnym tego słowa znaczeniu czołgiem kolejnej generacji, miał jednak sporo mniejszych lub większych wad. Niektóre z nich były trudne do zaakceptowania. Przykładowo, problemy sprawiał chłodzony powietrzem silnik, który miał tendencje do przegrzewania się. Na naszych bezdrożach, gdzie musiał pracować ciężej i w znacznie gorszych warunkach musiało powodować to częste awarie.

Wojsko co rusz postulowało wprowadzenie kolejnych zmian do tej konstrukcji, w związku z czym uruchomienie lokalnej produkcji ciągle się opóźniało. Skończyło się ostatecznie na tym, że wszystkie 38 Vickersów, które trafiły do polskiej armii, były produkcji brytyjskiej. Ilość wdrażanych zmian, choćby zastosowanie innego silnika czy wybór innej broni głównej, skutkujący zmianą wieży, spowodowały, że z przygotowań do produkcji licencyjnej narodził się nowy czołg 7TP.

Reklama

Mierzyć siły na zamiary

Polski przemysł pancerny tamtych lat był, jaki był. Miewaliśmy świetne pomysły, ale generalnie produkcja 7TP była drogą przez mękę. Mieliśmy ogromne problemy z produkcją wysokiej jakości płyt pancernych, ogólnie z jakością, a szczególnie z tempem produkcji. Jednocześnie z tym ostatnim nie walczyliśmy jakoś specjalnie, ponieważ ciągle nierealnie liczyliśmy, że zaraz zaprojektujemy coś zupełnie przełomowego.

Przykra prawda jest taka, że to udawało się rzadko. Często przytaczany przykład „przełomowego” użycia silnika diesla w 7TP, nie wynikał z nowatorskiej koncepcji, ale tego, że tylko na taki silnik, nadający się do tego czołgu mieliśmy wtedy licencję. Tak naprawdę chyba tylko peryskop Gundlacha był naprawdę nowatorskim wkładem naszej myśli techniczne w konstrukcję czołgów.

Tak czy inaczej, zamiast skupić się na jak najszybszym pozbyciu się najbardziej irytujących wad Vickersa i dostosować go jak najtaniej do własnych potrzeb, nie potrafiliśmy się przed kolejnymi próbami głębokich przeróbek powstrzymać. Produkcja się opóźniała, wiecznie na coś czekaliśmy np. wieże, które dla naszego przemysłu były trudne w produkcji.

Jednocześnie poświęcaliśmy mnóstwo czasu na budowanie przeróżnych prototypów czołgów, zarówno mniejszych (4TP), większych (kołowo-gąsienicowy 10TP, znów z zawieszeniem Christiego), pływających (PZInż 130) ... planowaliśmy też konstrukcje bardzo ciężkie, zupełnie nie licząc się z tym, czy jesteśmy w stanie je produkować. Żadnej z tych koncepcji nie realizowaliśmy w praktyce, w przypadku 4TP rezygnując z produkcji w ostatniej chwili.

Notabene, ten ostatni czołg miałby sporo sensu zamiast tankietki, gdyby opracowano go w pierwszej połowie lat 30-tych. Tymczasem u nas pracowano nad nim w latach 1936 - 39. Mając gotowego 7TP, ktoś nagle wpadł na pomysł zrobienia przerośniętej tankietki z wieżą, choć nawet 7TP dla rządzących wojskowymi zakupami i produkcją miał być dla naszego wojska za słaby. Ten chaos decyzyjny niestety nie ograniczał się tylko do broni pancernej...

Robić i modyfikować

W tym miejscu warto zerknąć, jak do tego samego tematu podeszli za „miedzą”. Niemcy, mający przemysł i projektantów na znacznie wyższym poziomie, przyjęli inną taktykę. Nie czekali na doszlifowanie konstrukcji danego modelu, tylko produkowali kolejne czołgi, wprowadzając co którąś partię większe zmiany. Nie marnowano czasu na wieże z działkami przeciwpancernymi, włożono tam km (PzKpfw I) i działka 20 mm (PzKpfw II) wiedząc, że to wystarczy na czołgi posiadane przez przeciwników.

Nowe konstrukcje, takie jak PzKpfw III i IV pojawiały się wtedy, gdy te bardziej prymitywne zapewniły nasycenie nowo tworzonych jednostek pancernych i zmechanizowanych. U nas mogło i powinno być podobnie. Zamiast mrzonek o autarki i własnych „światowych” konstrukcjach, powinniśmy rozwijać stałą produkcję, a następnie gdy widać było na horyzoncie kolejną generację, kupować nową licencję od doświadczonych firm szwedzkich, brytyjskich czy francuskich.

Nawet w połowie lat 30-tych na rynku były już konstrukcje znacznie bardziej rozwojowe, żeby wspomnieć szwedzkiego Stridsvagn L-60, na bazie którego Węgrzy produkowali kolejne generacje czołgów Toldi. Zostańmy jednak przy Vickersie, nawet większa liczba coraz bardziej modyfikowanych brytyjskich czołgów, uzbrojonych w nkm 20 mm (a mogliśmy taki posiadać już na początku lat 30-tych), byłaby znacznie bardziej efektywna od zaledwie ~130 niewiele nowocześniejszych 7TP. Oczywiście o ile ktoś umiałby je wykorzystać, z czym niestety też różnie bywało...

Czołg bez koncepcji

W Niemczech produkowano dużo przestarzałych czołgów, ale pod nowoczesną i przemyślaną koncepcję taktyczną. Dowódcy, choć często mieli słabsze od polskich 7TP maszyny PzKpfw I, wiedzieli jak ich użyć i co chcą osiągnąć. Armia dla jednostek pancernych przygotowała odpowiednie systemy łączności, w miarę radziła sobie z logistyką. U nas, choć radio w niektórych 7TP było, to jednostki piechoty praktycznie go nie używały. Zresztą temat łączności we wrześniu to tamat na osobny, smutny artykuł.

U nas czołg ciągle był traktowany jako nieokreślone wsparcie dla piechoty. Mieliśmy je w sumie bardziej dlatego, że wypadało, ponieważ każda każda większa armia też je posiadała. Dość powiedzieć, że dowódca odwodowej Armii Prusy gen. Dąb-Biernacki, mając do dyspozycji batalion 7TP nie bardzo wiedział jak go używać, a niektórzy twierdzą, że wręcz o nim... zapomniał. Przypadkowo wybrany silnik diesla do tego czołgu powodował problemy z zapewnieniem jednostkom odpowiedniego paliwa.

We wrześniu 1939 r. najefektywniej swoich czołgów używał dowódca 10 BK, płk. Maczek. W tej jednostce posiadano jednak tylko kilkanaście... wysłużonych Vickersów (+nasze pseudo-czołgi, czyli tankietki). Z drugiej strony źle przygotowany atak czołgów Warszawskiej Brygady Panc.-Motorowej, gdzie były nowocześniejsze i lepiej uzbrojone 7TP na Tomaszów Lubelski zakończył się porażką i końcem drogi dla tej jednostki.

Czołgi last minute

Kończąc pierwszą część czołgowej historii znad Wisły, trzeba jeszcze dodać, że posiadaliśmy też w 1939 r. czołgi kupione last minute. Kiedy sytuacja międzynarodowa na przełomie 1938/39 r. znacznie się zaostrzyła, nasi decydenci uzmysłowili sobie, że nie mamy w armii wystarczającej ilości czołgów, a przemysł nie będzie w stanie szybko wyprodukować odpowiednio dużych ilości. Ponieważ mieliśmy wtedy przyznany francuski kredyt, braki chcieliśmy uzupełnić nad Sekwaną.

Jednak poszukiwanie gotowych maszyn w czasach ostrego kryzysu, szczególnie gdy się do tego wybrzydza, rzadko kiedy kończy się happy endem. Polska nawet w takiej sytuacji potrafiła zmarnować sporo czasu, upierając się przy zakupie najnowocześniejszego francuskiego czołgu Somua S-35, którego Ci nie mogli nam sprzedać, ponieważ sami mieli go za mało. Oferowano nam niezbyt udane Renault R-35, Hotchkissa H-35 i przestarzałego, ciężkiego Char D1.

Dopiero gdy zaczęło się robić naprawdę gorąco, już w 1939 r. kupiliśmy 100 szt. Renault R-35. Niestety, do Polski dotarła jedynie połowa z nich, a i to za późno. Maszyny pojeździły po kraju, głównie pociągami, aby na koniec trafić w większości na Przedmoście Rumuńskie. Tam bez walki przekroczyły granicę i zostały zajęte. Z tymi czołgami część pancerniaków spotkała się za jakiś czas we Francji.

Raz na wozie, raz pod wozem

Jak widzicie, historia czołgów w II Rzeczpospolitej to coś w stylu równi pochyłej. Zaczęliśmy z bardzo wysokiego pułapu, z nowoczesnymi czołgami i zorganizowanymi przez Francuzów oddziałami pancernymi. Ich użycie co prawda niczego nie przesądziło, ale nie przyniosło też wstydu.

Skończyliśmy z niewielkimi  i chaotycznie zbudowanymi oddziałami pancernymi, dziwacznie umiejscowionymi w strukturach wojska i bez jakiejkolwiek koncepcji ich użycia. Wcześniej żyliśmy zaś ułudą szybkiej rozbudowy własnego przemysłu pancernego, podczas gdy ten nie był w stanie zapewnić nam ani odpowiedniej ilości, ani jakości maszyn.

Jednocześnie armia nie „pracując” z czołgami, ani nie wypracowała, ani nie zaadaptowała żadnej nowoczesnej doktryny ich użycia. Choć czytano u nas książki Liddell-Harta, Fullera czy Guderiana, to znów wśród broni pancernej więcej sukcesów można przypisać przywiązanym do torów pociągom pancernym (szczególnie pod Mokrą), niż czołgom.

Oczywiście Polska nie byłaby w stanie w żadnym ze scenariuszy dotrzymać Niemcom kroku w produkcji czołgów. Jednak jako strona broniąca, aż takiej ich ilości nie potrzebowaliśmy. Przykład 10 BK z kilkunastoma przestarzałymi Vickersami, ale odpowiednio używanymi, pokazał, że czołgi mogły wydatnie pomóc np. w czasie walk opóźniających, szczególnie tam, gdzie dało się odpowiednio wyzyskać warunki terenowe.

Niestety,  pomimo, że przez całe dwudziestolecie na ich utrzymanie, zakup i produkcję wydano wcale niemałe kwoty, w 1939 r. nasze czołgi okazały się kwiatkiem do kożucha.

Ciąg dalszy nastąpi.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama