Militaria

Czy II Rzeczpospolita powinna mieć swoją linię Maginota?

Krzysztof Kurdyła
Czy II Rzeczpospolita powinna mieć swoją linię Maginota?
Reklama

Nawiązując przewrotnie do tematu Abramsów, chciałbym cofnąć się w czasie i omówić coś z dawnej techniki wojskowej. Fortyfikacje w II Wojnie Światowej obrosła wieloma mitami, a przyjrzenie się im dokładniej pokazuje, że nie warto niektórych rzeczy zbyt pochopnie skreślać.

Zanim jednak odpowiem na trochę prowokacyjnie postawione pytanie z tytułu, przejadę się pokrótce po historii fortyfikacji w czasie II Wojny Światowej. Dopiero po tej „wycieczce” przejdziemy do analizy tego, co II Rzeczpospolita powinna rozważyć i dlaczego.

Reklama

Patton i pomniki

Jedną z najbardziej znanych recenzji, która w dużym stopniu wpłynęła na popularną ocenę tego rodzaj techniki wojskowej, były słowa gen. George Pattona: „Fortyfikacje stałe są pomnikiem ludzkiej głupoty”. W Polsce dodatkowo do dziś żyjemy mitem Francji chowającej się ze strachu za Linią Maginota. Ta ostatnia jest najczęściej przytaczanym przykładem nieskuteczności takich rozwiązań.

Tymczasem w czasie II Wojny Światowej fortyfikacje stałe miały wciąż duży potencjał obronny. Przy czym nie piszę tu o obronie pasywnej, polegającej na schowaniu się w bunkrach. Paradoksalnie, jednym z lepszych przykładów ich skuteczności jest właśnie Linia Maginota, którą Niemcy zaatakowali dopiero na końcu. Co więcej, upadek niektórych linii nie był spowodowany ich słabością, tylko niegotowością, czy wręcz porzuceniem.

Linia Maginota i gen. von Manstein

Sprawa Francji jest w ogóle ciekawa, szczególnie w polskim kontekście. Szybki upadek tego państwa w 1940 r. stał się dla wielu krajanów listkiem figowym dla tłumaczenia jeszcze szybszego upadku Polski w 1939 r. Kampania Francuska dowództwu tego kraju chwały oczywiście nie przynosi, problem w tym, że ta porażka nie wyniknęła z tego, co się powszechnie sądzi. Jej powodem nie była Linia Maginota i rzekomo wynikająca z niej defensywna taktyka Aliantów. Nie prawdziwe są też tezy niewyciągnięciu wniosków z doświadczeń polskiego Września '39.

Głównymi powodami porażki był plan opracowany przez Fritza von Lewinski, znanego powszechnie jako gen. Erich von Manstein oraz... zbyt ofensywny plan Dyle opracowany przez Francję i Wielką Brytanię. Plan Mansteina, będący bazą dla ostatecznej wersji „Fall Gelb”, był nowatorski, ryzykowny, a jego przeciwnikami była większość niemieckiej generalicji. Wszedł w życie tylko dla tego dlatego, że uwierzył w niego Adolf Hitler.

Jego sednem, było potężne uderzenie pancerne przez masyw Ardenów, który ze względu na warunki drogowe był uznawany za niezdatny dla czołgów i wojsk szybkich. Na kierunku przez Belgię, którego spodziewali się Alianci (powtórka z planu Schlieffena), miało być prowadzone dość silne, ale jedynie pomocnicze uderzenie.

A co z Linią Maginota? Nic, ta na tym etapie spełniła swoje zadanie. Niemcy w pierwszej fazie absolutnie nie zamierzali jej atakować i to w żadnym z wariantów planu „Fall Gelb”. Dzięki niej Francja mogła więc „zabezpieczyć” sporą część swojej granicy znacznie mniejszą ilością wojska, a te najlepsze skoncentrować w wybranym przez siebie miejscu.

Dlaczego w takim razie Francja przegrała? Francję zgubiła nie wiara w Linię Maginota, ale właśnie w nieprzejezdne Ardeny. Choć wywiad donosił o ruchach wojsk w tym rejonie, uznano to zapewne za uderzenie pomocnicze. Pod Sedanem postawiono jedną dywizję drugiego rzutu, która nie wytrzymała już poprzedzającego atak lądowy, potężnego bombardowania przez Luftwaffe.

Reklama

Nie wnikając już w niuanse, szybkie jednostki niemieckie wyprzedzały powolne i odsunięte zbyt daleko francuskie rezerwy. Najlepsze jakościowo i szybkościowo oddziały Aliantów walczyły w tym czasie z niezłym skutkiem w Belgii, tyle że ich taktyczne sukcesy, były zaczątkiem strategicznej klęski.

Warto tu dodać, że Francji groziło też uderzenie w plecy ze strony Włoch. Tam też postawiono mniejszą linię umocnień stałych i oparte o nie wojska skutecznie powstrzymały Włochów, gdy Ci, po bardzo długim namyśle, zdecydowali się zaatakować.

Reklama

Które umocnienia dały radę

Kolejną linią obronną, która udowodniła swoją wartość była fińska linia Mannerhaima. Nie była tak droga i zaawansowana jak francuska, była za to bardzo dobrze przemyślana. Tworzył ją system bunkrów, umocnień ziemno-drewnianych, betonowych przeszkód, rowów przeciwczołowych, odpowiednio wykorzystujących korzystne fińskie warunki naturalne.

Dodając do tego odpowiednią taktykę, stworzono zaporę, o którą długo rozbijała się Armia Czerwona, ponosząc kolosalne straty. To właśnie ZSRR zrobił jej PR, technicznie porównując z Linią Maginota. Choć w końcu Sowietom udało się ją przełamać, pozwoliła Finlandii przeciągnąć wojnę do czasu, gdy ta przeciwnikowi przestała się opłacać.

Tu będzie trochę kontrowersyjnie. Jeśli uznamy potężne, choć budowane na szybko, sowieckie umocnienia na łuku kurskim za linię stałą (a moim zdaniem technicznie miały taki charakter), to do nich będzie należeć największy sukces fortyfikacyjny tej wojny. Ten ogromny i mocno urzutowany w głąb system obronny nie dorobił się co prawda konkretnej nazwy, ale załamała niemiecką ofensywę i odwrócił losy wojny.

Linie, które nie dały rady

Jeszcze ciekawiej robi się, gdy zaczniemy analizować ewidentne porażki, czyli miejsca, gdzie drogie fortyfikacje w niczym nie pomogły. Pierwsza znana linia padła jeszcze przed II Wojną Światową. Czechosłowacka linia Benesa przegrała jednak nie militarnie, a politycznie. Po Monachium straciła jakiekolwiek znaczenie.

Linia Stalina, potężne umocnienia ZSRR na granicy z Polską, po zajęciu wschodnich rejonów II Rzeczypospolitej, zaczęła być demontowana. W jej miejsce miała powstać przesunięta na zachód Linia Mołotowa. Jednak w 1941 r. budowa tej drugiej była ledwie rozpoczęta, a pierwsza była na tyle zdewastowana, że zupełnie straciła walory obronne.

Reklama

 

Bundesarchiv, B 145 Bild-F016204-03 / CC-BY-SA 3.0 / CC BY-SA 3.0 de
Bundesarchiv, B 145 Bild-F016204-03 / CC-BY-SA 3.0 / CC BY-SA 3.0 de

Pozycja Pomorska i Międzyrzecki Rejon Umocniony były liniami budowanymi przed wojną, przeciw Polsce. Ich rozbudowa została porzucona jeszcze przed 1939 r. i dopiero w 1944 r. została doraźnie „reaktywowana”. Pierwsza z nich została przełamana po ciężkich walkach głównie przez wojska 1 Armii WP, drugiej Niemcy nie zdołali obsadzić, w efekcie Armii Czerwona zajęła ją z marszu.

Z pewnością klęskę zaliczył absurdalny z założenia Wał Atlantycki. Umocnień na taką długość i skalę jaka była planowana, nikt nie był w stanie ani ukończyć, ani sensownie obsadzić. Fortyfikacje stałe w II Wojnie Światowej musiały tworzyć system ze zdolnymi je wspierać rezerwami, a tymczasem w 1944 r. u Niemców to wszystko kulało.

Umocnienia były w niekończącej się budowie, niemiecka struktura dowodzenie nie była dostosowana do czekających ją zadań, wojska miały fatalne morale (duża ilość wcielonych siłą żołnierzy innych narodowości, także Polaków). Większe rezerwy były z kolei zbyt daleko, wywiedzione w pole przez fałszywą armię FUSAG, oczekiwały przeciwnika w rejonie Pas de Calais. Efekt znamy, jednak na terenie Niemiec, na Aliantów czekała kolejna przeszkoda.

Efekt linii Zygfryda

Zacznijmy od tego, co wiemy wszyscy, linia Zygfryda, jak wszystkie z rozdziału powyżej została przełamana i nie uchroniła III Rzeszy przed inwazją Aliantów. Jednak historia tego, jak przebiegały walki o nią pokazuje, że dla działań wojennych miała ogromne znaczenie, a mogła też zostać przez Niemców wykorzystana dużo lepiej.

Czym była Linia Zygfryda? Była niemieckim odpowiednikiem Linii Maginota, choć zbudowanym w innym stylu, nie jako gargantuiczna prawie ciągła linia, ale sieć rozrzuconych (czasem trochę chaotycznie) umocnień stałych, uzupełniony betonowymi przeszkodami (np.zęby smoka) itd.

Nie da się ukryć, że w 1944 r. w obliczu rozwoju broni przeciwpancernej czas przydatności jej obiektów się kończył, ale zdążyła jeszcze odcisnąć na wojnie swoje piętno. Przełamywanie Linii Zygfryda było żmudnym zadaniem. Przykładowo, zakończona sukcesem Wehrmachtu Bitwa o Las Hurtgen była dla wojsk amerykańskich jednym z najbardziej krwawych epizodów tej wojny.

Cała ta kampania mogłaby zresztą potrwać znacznie dłużej, gdyby nie absurdalna, stawiająca nierealne cele i źle zabezpieczona logistycznie niemiecka kontrofensywa w Ardenach. Utrata kilkuset czołgów, tysięcy lżejszych pojazdów pancernych i resztek doświadczonych żołnierzy w ocenie wielu historyków wojskowości wydatnie ułatwiła pokonanie Linii Zygfryda.

Nie zrozumcie mnie też źle, III Rzesza w tamtym okresie była już na kolanach i nic nie uchroniłoby jej przed klęską. Linia Zygfryda nie była jakimś wunderwaffe, zdolnym w nieskończoność powstrzymywać wojska o takiej przewadze na lądzie i w powietrzu, jakimi dysponowali Alianci. Jednak brak szybkich i dobrych jakościowo odwodów, mogących uderzać w miejsca, gdzie Alianci dokonali wyłomów, był aż nadto widoczny.

Walki na froncie zachodnim z przełomu 1944/45 pokazały moim zdaniem, że Linia Zygfryda, przy odpowiednio przygotowanych wojskach i zadaniach czysto defensywnych, ale prowadzonych aktywnie, była poważną przeszkodą. Być może niektórym wierzącym, że Francja była w stanie przespacerować się po niej już we Wrześniu 1939 r. da to trochę do myślenia.

Gdzie polska Linia Maginota?

Mam nadzieję, że ten wywód pokazał Wam, że w tamtym okresie linie fortyfikacji stałych ciągle prezentowały solidną wartość defensywną, choć trzeba było umieć je przygotować i wykorzystać. Teraz wejdziemy na bardzo grząski, ale zawsze fascynujący i ciekawy intelektualnie teren historii alternatywnej. Czy  II Rzeczpospolita powinna zainwestować w coś w stylu Linii Maginota?

Oczywiście... nie, zresztą nie byłoby jej stać na taką niepotrzebną rozrzutność. Linia Maginota, choć w dużym stopniu wypełniła swoje zadania, była typowym przykładem czegoś, co Anglosasi nazywają jako „overengineered” i oczywiście „overpriced”. Ale... to nie oznacza, że coś w stylu Linii Zygfryda, Benesza czy Mannerhaima, czyli tańszej linia opartej o mniejsze bunkry, tworzące uzupełniający się system defensywny by się nie przydała. Powiem więcej, w paru miejscach, na takie coś się zdecydowaliśmy.

Przed wojną fortyfikowaliśmy Polesie (planowano 1400 obiektów), czym kierował gen. Sosnkowski. Wcześniej zabezpieczono w ten sposób Śląsk, tworząc Obszar Warowny Śląsk. Wydaje mi się jednak, że był jeden rejon znacznie bardziej kluczowy, ze względu na bliskość granicy do newralgicznych rejonów kraju, który powinien być fortyfikowany choćby kosztem Polesia.

Uważam, że fortyfikacje powinny powstać przed wszystkim na północ od Mławy i osłaniać Warszawę przed atakiem z Prus Wschodnich. Niestety, w II Rzeczpospolitej, jeszcze pod koniec lat 20-tych oceniono, że fortyfikowanie tego rejonu nie jest potrzebne. W tamtym czasie mogło to mieć jakiś sens, Niemcy były wciąż rozbrojone. Problem w tym, że po zmianach zaprowadzanych przez Hitlera nikt, aż do 1939 r., zdania w tym temacie nie zmienił.

Zrobił to dopiero gen. Emil Krukowicz-Przedrzymirski, wyznaczony na dowódcę mającej tam operować Armii Modlin. Jednak budowy skromnie zaprojektowanej linii obronnej do momentu wybuchu wojny nie zdołano ukończyć, gotowa była tylko część bunkrów i przeszkód, nie zdołano ich zamaskować. Niektóre z obiektów były zbyt świeże, żeby miały pełną wartość, inne w ogóle nie zdążyły powstać.

Dlaczego Mława?

Patrząc na mapę II Rzeczpospolitej widać, że to w rejonie Mławy przebiega najkrótsza, a jednocześnie nadająca się do dużej operacji wojskowej droga na Warszawę. Jakakolwiek „wpadka” w tym miejscu groziła dezorganizacją całą polskiej obrony, nasza stolica w latach 30-tych XX w. była jedynym miejscem zapewniającym jako taką sprawną łączność z innymi rejonami kraju.

Poza tym taka porażka mogła oznaczać szybkie wyjście wojsk niemieckich na polskie tyły i to w kilku kierunkach. Trzeba było się też liczyć z możliwością wybuchu ogólnej paniki i upadku morale. Choć na pierwszym etapie wojny ilość wojsk niemieckich w odciętych od reszty Rzeszy Prusach musiała być ograniczona, wiadomo było (już przed wojną), że utrata Pomorza jest nieunikniona.

Trzeba było więc liczyć się ze stopniowym wzmacnianiem sił niemieckich w tym regionie. Jednocześnie specyfika tego terenu, z rzekami i bagnami dającymi możliwość budowy przeszkód hydrologicznych, ograniczoną ilością dogodnych dróg i kolei, pozwalały na zaprojektowanie sensownej i nie aż tak drogiej linii obronnej.

Skuteczna prowizorka bez skrzydeł

W 1939 r. nawet ta mocno niegotowa i zdecydowanie za krótka linia obrony, którą postawiono w aptem kilkadziesiąt dni, pozwoliła 20. Dywizji Piechoty wytrzymać przez 3 dni atak niemieckiej 3 Armii z Dywizją Pancerną Kempf w składzie. Dopiero 3 września zbyt skąpe polskie siły zostały wyminięte manewrem na skrzydło, w którego efekcie Niemcy znaleźli się na tyłach pozycji mławskiej. Dobrze rozplanowana, dłuższa linia fortyfikacji, z własną, zgraną załogą, przetestowaną łącznością i wojskami liniowymi w rezerwie miała szanse na znacznie dłuższą obronę.

Część z Was pewnie zapyta, czy taka mała Linia Maginota mogła nam pomóc odwrócić losy wojny. Żeby taki pozytywny scenariusz miał szansę się zrealizować, musielibyśmy dotrwać do ofensywy francuskiej i liczyć, że ta się szybko powiedzie. To wymagałoby utrzymania się w jako takim stanie przez jakieś 8 - 10 tygodni, gdzieś do końca października. Patrząc na Kampanię Wrześniową, dziur było zbyt wiele. Zawsze jednak można było przegrać ładniej.

Przede wszystkim jednak zabezpieczenie tego kierunku powinno narzucić się samo już w momencie, gdy Niemcy odrzuciły wersalskie ograniczenia dla swojej armii. Realistycznie czy nie, w zachodniej Polsce można było planować różne rzeczy, działania opóźniające, wojnę manewrową itd. Atak z Prus po prostu trzeba było zatrzymać na jak najdłuższy czas.

Wnioski na dziś

Wróćmy do teraźniejszości. W dzisiejszych czasach wielokrotnie można usłyszeć dyskusje o tym, że to czy tamto jest przestarzałe, że od dziś tylko drony/sztuczna inteligencja/roboty, że np. czołgi można wrzucić do kosza. Tymczasem historia pokazuje, że część technologi projektowanych „dla poprzedniej wojny”, da się skutecznie wykorzystać.

Trzeba jednak realistycznie oceniać swoje siły, dbać o to, aby współczynnik koszt/efekt uzasadniał zachowania danego urządzenia w linii i mieć odpowiednią strategię ich użycia. Oczywiście trzeba być też realistą i zupełnych staroci się bezwzględnie pozbywać. Taki Renault FT-17 był warunkach II WŚ zupełnym złomem.

Fortyfikacje, poza bardzo specyficznymi, odeszły już dziś do historii. Czy jednak są w kontekście polskiej armii do wykorzystania rzeczy, które wydają się przestarzałe, ale przy odpowiednim potraktowaniu mogą pomóc załatać przejściowo jakieś dziury? Osobiście mam wrażenie, że miejscem, w którym dałoby się coś takiego osiągnąć jest temat bojowych wozów piechoty i nie koniecznie mam tu na myśli modernizację BWP-1. Ale to już temat na zupełnie inny artykuł.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama