Prawie 4 dyszki miesięcznie za odznakę na darmowej platformie? Say no more.
Internet uwielbia wojenki i podziały czyż nie? Androidy czy iOS, Messi czy Ronaldo, Pepsi czy Cola, BMW czy Audi – mógłbym wymieniać bez końca. Jest tak wiele różnych powodów, żeby anonimowo pokłócić się z kimś w sieci i poczuć wyższość z faktu przynależności do przeciwnej grupy. Nigdy nie bawiłem się w te toksyczne gierki, ale funkcjonuje w Internecie wystarczająco długo by wiedzieć, że ludzie potrzebują tego równie mocno co niegdyś chleba i igrzysk. Całe szczęście Elon podrzucił im nową kość niezgody: płatną weryfikację na Twitterze.
Certyfikat jakości za 8 dolarów
Wbrew pozorom subskrypcja Twitter Blue nie jest wcale żadną nowością. Fakt, Musk wyciągnął trupa z szafy, przyspieszając wdrożenie usługi, ale pierwsze testy zostały zapoczątkowane latem 2021 roku. Wtedy też mówiło się o cenie 3 dolarów za zestaw wątpliwe przydatnych funkcji, takich jak zmiana koloru ikony aplikacji czy niesławna edycja opublikowanych tweetów, ale powiedzmy sobie wprost – nie robiło to szczególnego wrażenia. Dopiero najbogatszy człowiek świata potrafił dzięki swym zasięgom rozbudzić zainteresowanie opłatą za darmowy serwis. Wszystko dzięki znaczkowi weryfikacji.
Osiem dolarów miesięcznie. Tyle trzeba zapłacić za zbitek pikseli, który pokaże, że Ty to na Twitterze jesteś gość. Byłbym w stanie zrozumieć, gdyby dawało to jakieś wymierne korzyści, ale nie oszukujmy się, chodzi o plakietkę, która niegdyś zarezerwowana była tylko dla gwiazd, sportowców i polityków. Jeszcze do niedawna ten mały niebieski znaczek oznaczał, że treści publikowane przez legitymujące się nim konto są zweryfikowane/popularne/ciekawe i generują niemałe zasięgi. Wiecie, taka trochę Twitterowa elita, która wcześniej musiała czymś się wyróżniać. Dziś każdy może mieć to za 8 dolarów miesięcznie. I właśnie dlatego Internet się z nich śmieje.
Patrzcie, to ten co zapłacił za Twittera!
Co tu dużo mówić, Internet podzielił nam się na tych twitterowych „tryhardów”, dla których posty w social mediach są sprawą honoru i godności i bezlitosnych śmieszków, punktujących lansiarskie zapędy posiadaczy płatnej weryfikacji. I teraz zadajmy sobie pytanie, czy Musk nie miał przypadkiem takiego planu od samego początku?
Twitter przecież od dłuższego czasu pokracznie radził sobie z finansami i konieczne było zwiększenie ruchu na platformie. A nic tak w Internecie nie pobudza atmosfery jak okazja do kpin.
No i stało się. Media społecznościowe zalały się memami i uszczypliwymi komentarzami, a im bardziej sympatycy weryfikacyjnego obozu się irytują, tym mocniej opozycjoniści dokręcają śrubę. Wątki na Reddicie generujące tysiące komentarzy, memy na Twitterze i nawet artykuły w mediach.
O Twitter Blue się mówi i to w zasadzie wina… kogo? Tych złośliwych i prześmiewczych czy nieco nadętych z nadmiarem gotówki? W sumie nieważne, bo nawet bez odpowiedzi ukazuje to stan i polaryzację internetowego społeczeństwa. A może powinienem to nazwać oderwaniem od rzeczywistości? Na tej samej platformie gdzie jedni publikują zdjęcia martwych ukraińskich cywili, drudzy sprzeczają się o potrzebę posiadania fajnej plakietki.
I nie chodzi o to, że zaglądam komuś do portfela i czepiam się subskrypcji – skądże, sam mam ich dziesiątki. Ale każda z nich przynosi jakieś wymierne korzyści, czy to w pracy, czy w rozrywce. Płatna weryfikacja na Twitterze to taki przerost formy nad treścią. Coś jak pasek Off-White albo torba Balenciagi. Z tym, że w nieco mniejszej skali i z bardziej protekcjonalną otoczką. A Musk się cieszy, bo zarabia na stworzeniu czegoś z niczego. I wiem, że projekt chwilowo wstrzymano, bo platforma zalała się armią zweryfikowanych fejków (tzn. Musk obraził się o zbyt dużą ilość Musków). Ale zaraz wróci i zapewne Twitter nie będzie musiał narzekać na brak chętnych.
A jeśli jesteś tym, który rozważa wykupienie subskrypcji, to mam nadzieje, że przyświeca Ci jedyny słuszny cel: kolejny klon Elona Muska.
Stock image from Depositphotos
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu