Kiedyś marzyliśmy o tym, by mieć dużo gier. Teraz jest ich po prostu za dużo. Na tyle dużo, że kolejne informacje o niezależnych nowościach rozpatruję bardziej w kategoriach spamu, niż ciekawostek...
Lubię gry wideo od kiedy pamiętam. Gram... właściwie od zawsze. Przez moje ręce przewinęło się kilkadziesiąt sprzętów — część poznawałem na bieżąco, do innych wracałem po czasie, jeszcze inne miałem przyjemność testować przed premierą. Tak naprawdę od lat jedyną platformą na której nie gram pozostaje... komputer z Windowsem. Ale w czasach kiedy wszyscy mogą robić gry i chcą robić gry - wiele osób naprawdę ROBI te gry. Efekt? Kilkadziesiąt (kilkaset?) premier dziennie. I z racji wykonywanego zawodu, nawet jeżeli nie zapisuję się na żadne listy mailingowe wydawców - ani małych, ani dużych - mimowolnie trafiają do mnie dziesiątki (setki?) maili miesięcznie informujące o kolejnej grze. Grze w którą i tak nie zagram.
Męcząca klęska urodzaju
Maile które otrzymuję nie są od pojedynczych twórców, tylko od agencji ich reprezentujących. Raptem kilku - a w skali świata pewnie są ich setki. Większość z takich wiadomości traktuję jak spam. Wiem że nigdy w nie nie zagram - nie interesują mnie ani gry, ani dołączane do wiadomości prasowych klucze (tak, to też jest regularne — w ten sposób prawdopodobnie chcą przyciągnąć uwagę). I żebyśmy się dobrze zrozumieli: to nie wynika z mojego przekonania, że te gry są złe, dobre, fajne czy nie fajne. Z mojej perspektywy wygląda to tak: czas nie jest z gumy. Wybieram w co zagram, a co ominę — nawet jeżeli chodzi o te największe premiery. Mam kilkoro ulubionych redaktorów z branży gier których opinie i przeglądy szanuję — i jeżeli są jakieś gry niezależne które przykują moją uwagę, to prawdopodobnie je tam znajdę. Rozumiem: jestem stary, przytłoczony codziennymi obowiązkami i dzielę swój czas między rozmaite zainteresowania.
Ale mimo wszystko nie do końca wiem dla kogo powstają te dziesiątki premier dziennie? Kto ma na to czas, a przede wszystkim — kto czerpie przyjemność z tak masowym żonglowaniem kolejnymi tytułami? Redakcje dla których gry wideo są pracą na pełen etat i po 8 (lub więcej) godzin dziennie dają szansę kolejnym grom robiącym co tylko w ich mocy, aby przykuć uwagę recenzentów? Graczy ciągle przybywa, a twórcy robią co tylko w ich zasięgu by ich zainteresować. Jedni stawiają na kontrowersje, inni na powrót do korzeni, jeszcze inni chcą po prostu zaoferować coś świeżego. Każdy szuka swojego klucza do sukcesu. I żeby była jasność: za wszystkich razem i każdego z osobna trzymam mocno kciuki. Chciałbym aby takich projektów jak Stardew Valley było więcej — i takich spektakularnych sukcesów rownież.
Indie, indie premium, średnia półka, AAA... aaaaaaaaa!
Żeby nie było że wszystkie maile kasuję z poziomu listy wiadomości — czasem zdarza mi się je otworzyć. I choć z racji niekończącej się kupki wstydu tytułów do nadrobienia nie bardzo mam w ogóle szansę dołączać tam kolejne, to z niedowierzaniem czytam o nowych podgatunkach o których jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem pojęcia. Dla mnie gra niezależna (indie) to wciąż jest tytuł robiony chałupniczo przez pasjonata (lub grupę pasjonatów), a nie finansowany przez mniejszych lub większych inwestorów. Całą resztę traktuję po prostu jak mniejszego kalibru projekt... ot, po prostu. Kilka generacji temu były gry podstawowe, z - nazwijmy to - niższej półki, te ze średniej, no i typowe AAA w które ładowano najwięcej pieniędzy. One wyznaczały trendy na lata. Różnica była taka, że wszystkie - przynajmniej na konsolach - miały raczej dużych wydawców, ich twórcy ich sam nie publikowali. Teraz każdy może być twórcą, a self-publishing i rosnąca w siłę dystrybucja cyfrowa zmieniła zasady gry.
Fajnie.
Tylko czy naprawdę aż tyle ich potrzebujemy? Nie wydaje mi się dziełem przypadku to, że o lwiej części produkcji nawet zapaleni gracze nigdy nie usłyszą, o odniesieniu sukcesu przez ich twórców nawet nie wspominając. To miecz obosieczny, wiadomo, ale nawet jeżeli bardzo byśmy chcieli - nie mamy szans poświęcić uwagi im wszystkim. I trochę poirytowany (kolejną prasówką o grze którą widzę pierwszy raz na oczy i która kompletnie mnie nie interesuje), a trochę zasmucony (że nie miałem szansy poznać, a przez niedoczas nie mam sposobności się zainteresować) zadałem sobie pytanie: czy granica absurdu, przesytu, przeładowania treściami i przebodźcowania nie została przekroczona? Jednocześnie ani trochę nie dziwi mnie to, że kolejny-klon-GTA, jeszcze-jedna-gra-współtwórców-wielkiego-tytułu i spółka umierają w mękach zapomnienia. No bo ile można? Zwłaszcza w czasach gier-usług, które dynamicznie się zmieniają i przykuwają do siebie na lata.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu