Za kwartał czeka nas kolejna rocznica tragedii, jaka nawiedziła Japonię w marcu 2011 roku. Najpierw potężne trzęsienie ziemi, potem destrukcyjne tsunami, na koniec awaria elektrowni atomowej Fukushima. Echa tej ostatniej długo będą o sobie przypominać: skażony teren, konieczność przesiedlenia wielu osób, ratowanie środowiska naturalnego przed skutkami promieniowania, wreszcie ponoszenie kosztów naprawiania zniszczeń. Pod względem finansowym jest to olbrzymi problem.
Fukushima w ludzkich umysłach będzie wywoływać takie skojarzenia, jak Czarnobyl, o którym niedawno pisał Jakub. W tle mamy inną historię, inne przyczyny tragedii, odmienne reakcje władz i podejście do ludzi przebywających w okolicy uszkodzonych reaktorów, ale w obu przypadkach mówimy przecież o katastrofie elektrowni atomowej. Nie incydencie, o którym wspomną branżowe media, lecz zdarzeniu, które trafi(ło) do szkolnych podręczników. Oczywiście dla nas to przede wszystkim informacja - dla ludzi, którzy mieszkali w okolicy elektrowni, był to prawdziwy koszmar. Dla niektórych nadal jest.
Trafiłem kilka dni temu na informacje dotyczące kosztów będących skutkiem awarii. Okazuje się, że w 2013 roku oceniano je na blisko 100 mld dolarów i wówczas ta suma wydawała się astronomiczna. Dzisiaj jednak, po trzech latach od tych wyliczeń, prognozy wzrosły do... ponad 200 mld dolarów. A przecież nie można mieć pewności, że na tym się skończy. Co składa się na tę kwotę? Sporą część stanowią odszkodowania dla ludzi, którzy ucierpieli w wyniku katastrofy i musieli np. opuścić swoje domy ulokowane w miejscu zagrożonym wysokim promieniowaniem. Po wydarzeniach z 2011 roku ewakuowano 160 tysiecy osób, spora część z nich nie wróci do swoich domów.
Na "rachunek" składają się także walka z promieniowaniem, przechowywanie skażonej gleby, porządkowanie zniszczeń. Sam nadzór nad elektrownią i uczynienie jej "czystą" pochłania duże środki. Pojawia się oczywiście pytanie: kto ma za to wszystko zapłacić? W pierwszej kolejności odpowiedź brzmi "TEPCO", czyli Tokyo Electric Power Company - firma energetyczna, do której należy elektrownia Fukushima. Problem polega na tym, że nawet po rozłożeniu tych kosztów na dekady, mogą się one okazać zbyt duże dla jednego przedsiębiorstwa. Możliwe zatem, że w ten czy inny sposób zapłaci państwo, a zatem obywatele.
W gruncie rzeczy obywatele już płacą. Przypominam, że po katastrofie Japonia zrezygnowała z energii atomowej i w znacznie większym stopniu oparła swój sektor energetyczny o paliwa kopalne. Problem polega na tym, że te surowce muszą być importowane. Kraj Wschodzącego Słońca wydał już fortunę na zakup ropy, gazu i węgla potrzebnego do wytwarzania energii (mowa o dodatkowych dziesiątkach miliardów dolarów rocznie). Oszczędności, które przez kilka dekad zostały wypracowane za sprawą elektrowni atomowych, w ostatnich latach topniały w oczach. Dla pogrążonej w stagnacji japońskiej gospodarki, dodatkowo pokiereszowanej przez trzęsienie ziemi i tsunami, był to bardzo duży cios. Wzrost cen energii odczuli wszyscy: obywatele, mniejsi przedsiębiorcy, korporacje. W efekcie Japonia powoli wraca do energii atomowej.
Wszystkie te koszty sprawiają, że przeciwnicy atomu tryumfują, mają mocne argumenty na to, że z energią pozyskiwaną w ten sposób jest sporo kłopotów, a zalety nie muszą przeważać nad wadami. Może i przez kilka dekad było spokojnie, oszczędzano i uniezależniano się od importu, pozytywnie wpływało to na rozwój gospodarczy, ale jedno wydarzenie sprawiło, że spora część korzyści po prostu wyparowała. W ich miejsce pojawiły się problemy: skażone środowisko naturalne, nagły skok cen energii, exodus wielu ludzi, strach wśród mas. Czy gra była warta świeczki? Powrót do tego źródła energii pokazuje, że chyba była - Fukushima staje się po prostu lekcją na przyszłość.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu