Felietony

Czy rycerze Jedi powinni przeklinać? Popkultura zjechała na dziwne tory

Bartosz Gabiś
Czy rycerze Jedi powinni przeklinać? Popkultura zjechała na dziwne tory
Reklama

W dobie sztucznej inteligencji jedno zjawisko nabrało jeszcze większego tempa niż wcześniej. Co więcej, wydaje się, że fani osiągnęli to czego chcieli – czyli zostaje spełnione każde ich pragnienie w najdziwniejszych scenariuszach. Popkultura znalazła się w dziwnym miejscu, w którym osobiście myślę, że nie chcę być.

Pamiętam, jak lata temu aż dostawałem wypieków na twarzy na myśl, że moje ulubione media mogły stworzyć wspólny produkt. W końcu kto nie chciałby zobaczyć Luke Skywalkera przybywającego w DeLoreanie z Powrotu do Przyszłości? Albo Batmana stającego przed swoim najtrudniejszym wyzwaniem – pokonaniem Predatora, z xenomorphem czającym się w tle? Problem w tym, że wtedy byłem dzieckiem, które chciało wszystkich słodyczy naraz, a to kompletnie nie ma sensu.

Reklama

Czy rycerze Jedi powinni przeklinać? Popkultura zjechała na dziwne tory

Jakiś czas temu natrafiłem na wywiad, w którym wzięły udział czołowe osoby tworzące uwielbiane światy i postaci. Między innymi był tam szef Wizards of the Coast John Hight, czyli firmy, która dała światu kultowe krainy uniwersum Dungeon and Dragons. Rozmowa zeszła na temat sztucznej inteligencji – oczywiście, że tak – oraz jej wpływu na znane marki. Hight rozpływał się na temat kolaboracji Fortnite'a z Gwiezdnymi Wojnami.

"To jest trochę dziwne słyszeć Lorda Vadera mówiącego rzeczy całkowicie nie w jego stylu, ale jest to fajne!" – powiedział

I pomijając już całkowicie to, że jest przedstawicielem korporacji, która potrzebuje, żeby ludzie naprawdę myśleli, że to jest fajne – "Wizardzi" wydają karciankę Magic: the Gathering, która od lat serwuje specjalną i drogą edycję kart miksowaną z innymi markami – zacząłem się zastanawiać, czy to jest naprawdę to, czego jako fani chcemy? A jeżeli tak, to czy w ogóle mamy rację? W końcu patrząc tak na codzienne doświadczenia, kto miałby ochotę na zmieszanie rolady śląskiej z chipsami i słodyczami? Każdą z tych rzeczy lubimy osobno, razem średnio działają. Tak też się czuję w kwestii mieszania IP – fani nie mają racji, ale dobrze się ich doi, więc tkwimy w tym dziwnym stanie.

Dawno temu naprawdę chętnie sięgałem po wspomniany komiks Batman vs. Predator, lecz różnica jest taka, że dawniej było to "wydarzenie". Rzadki przykład współpracy różnych marek. Lecimy do 2025 i żyjemy w czasach gier-serwisów, czyli darmowych platform, w których się spełniają najbardziej szalone wizje rodem z marzeń dziecka. W Fortnite'cie ramię w ramię biegną w jednej drużynie Spider-Man, Darth Vader i... Banan. W pierwszej chwili jest to bardzo zabawne, ale czy nie wolelibyśmy zobaczyć czegoś wyjątkowego, lecz osobno dla ulubionych postaci? Co tak naprawdę zyskaliśmy w ten sposób?

To samo dotyczy już nawet LEGO, kiedyś te wszystkie zestawy specjalne miały rzeczywiście aurę czegoś wyjątkowego, dzisiaj wręcz się oczekuje, że z premierą najnowszego filmu Marvela otrzymamy nowy zestaw klocków. Wiem, że to brzmi jak gatekeeping i może nawet balansuję na granicy tworzenia sztucznej podaży, lecz i mnie jest trudno określić, co się popsuło. Gdzie zniknęły te emocje towarzyszące dźwiękowi rozwijanego miecza świetlnego? Co więcej, obecnie czuję jeszcze większe obawy, bo korporacje nam na siłę wciskają AI, a niestety portfele głosują za tym, żeby to robić. Zamiast pielęgnować miłe wspomnienia związane z talentem aktora podkładającego głos Vaderowi, zadowalamy się wygenerowanym dźwiękiem.

Jest jeszcze światełko w tunelu, że nie wszystko stracone. Doskonałym przykładem jest niedawna premiera nowej gry z Indianą Jonesem. Zamiast pójść po linii najmniejszego oporu, twórcy i główny aktor, zrobili wszystko, aby oddać ducha Indiego w wykonaniu Harrisona Forda, zamiast po prostu na bazie sampli jego głosu, cóż, stworzyć jego głos sprzed 40 lat. Efekt jest doskonały i można cieszyć się zapałem twórców. Takie same pozytywne uczucie wzbudza nadchodzący James Bond IO Interactive, który będzie chyba pierwszy raz wolny od konieczności dostosowania bohatera pod aktora (gdyż tego jeszcze nie ma).

A może po prostu marudzę, zamiast się cieszyć? Już od czasów premiery książki Ready Player One, mam uczucie, że jako fani nie doceniamy indywidualności ulubionych serii. We wspomnianej średnio napisanej książce dochodzi do najobrzydliwszych miksów. Autor wrzuca bez zastanowienia wszystkie popularne gadżety i postacie w jeden świat, byleby tylko każdy mógł zakrzyknąć "znam cię!". W efekcie jest ona nijaka i natychmiast się o niej zapomina. I może właśnie stąd wynika moje rozżalenie? Chyba wolę zachować w pamięci Gandalfa przybywającego ze świtem do Helmowego Jaru w towarzystwie Rohirrimów, aniżeli miałby się on pokazać ze wsparciem szturmowców klonów.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama