W Polsce mamy mieć milion aut elektrycznych w 2025 roku, Niemcy podobny plan mają już na 2020 rok, ale już widzą, że nie uda się go zrealizować. Główne problemy to wciąż wysokie ceny aut w porównaniu do spalinowych odpowiedników, mniejszy zasięg oraz brak wystarczającej liczby punktów ładowania.
Nie tylko drogie auta, ale też brak ładowarek hamuje rozwój elektrycznego transportu
Kupujemy mniej aut elektrycznych niż Rumunii
W pierwszych trzech kwartałach 2018 roku w Polsce sprzedano 411 samochodów elektrycznych co i tak oznacza wzrost o 69%. W tym samym czasie lepsze wyniki zanotowali Rumunii (468), Czesi (469) oraz Węgrzy (867). Nie ma co nawet wspominać o krajach Europy Zachodniej, gdzie w tym samym czasie w Niemczech sprzedano 24 700 aut, we Francji 20 300, a w Holandii 15 300. Liderem nadal pozostaje Norwegia, gdzie ponad 30% nowych aut ma napęd elektryczny (ponad 46 000 w całym 2018 roku).
Przypadek Norwegii jest specyficzny, bo tam zachęty dla elektromobilności są największe, ale tak naprawdę liczba sprzedanych aut mocno koreluje z liczbą dostępnych punktów ładowania. Według danych organizacji ACEA zrzeszającej europejskich producentów samochodów, w połowie 2018 roku aż 76% dostępnych punktów ładowania znajdowało się tylko w czterech państwa w Europie - Holandii (28%), Niemczech (22%), Francji (14%) oraz Wielkiej Brytanii (12%). W sumie takich punktów ładowania jest od 100 do 150 tys. w zależności od organizacji, która je liczyła.
Szacunki mówią jednak o tym, że jeśli cele nałożone przez UE mają zostać zrealizowane, to do 2025 roku w Europie powinno być dostępnych przynajmniej 2 miliony miejsc, gdzie można naładować auto elektryczne. Dodatkowo przynajmniej 10% z nich powinno umożliwiać szybkie ładowanie. Niemcy szacują, że dla miliona aut elektrycznych potrzebne jest około 70 000 ładowarek, z czego przynajmniej 7000 powinno umożliwiać szybkie ładowanie prądem stałym.
Zobacz też: raport z testów 10 auto elektrycznych
W Polsce jest plan uruchomienia 6000 punktów ładowania (przynajmniej jeden w każdej gminie) do końca 2020 roku. To z pewnością będzie pomocne, ale nie wystarczające. Szczególnie jeśli ceny prądu będą rosnąć w takim tempie jak chcą tego koncerny energetyczne, które obecnie przed podwyżkami powstrzymują jedynie wprowadzone naprędce rządowe przepisy.
Jak nie marchewką to może kijem?
Zachęty do zakupu aut elektrycznych czy nawet hybrydowych nadal w Polsce są tylko kosmetyczne. Realnych korzyści z posiadania takiego auta nie ma, nie licząc własnego zadowolenia. Rządzący zamiast zachęcać do zakupu aut elektrycznych mogą wybrać przeciwną drogę i zniechęcać do zakupu aut spalinowych. Dzisiaj w mediach pojawiła się zapowiedz zaostrzenia przepisów dotyczących kontroli spalin podczas okresowych przeglądów. Jeśli wejdą one w życie, to posiadaczy aut z silnikami diesla czekają ciężkie czasy.
Według najnowszych wytycznych pomiar zadymienia spalin ma być obowiązkowym elementem badania technicznego. Podniesione zostaną też normy, obecnie dla aut wyprodukowanych po 30.06.2008 roku jest to 1,5 1/m (miara współczynnika absorpcji światła). W przypadku aut starszych normy są jeszcze mniej restrykcyjne, czyli 2,5 1/m (silniki bez turbo) i 3 1/m (silniki turbodoładowane). Nowelizacja przewiduje, że każdy pojazd spełniający normę emisji spalin Euro 5 i 6, czyli wyprodukowany od stycznia 2011 nie będzie mógł mieć współczynnika zadymienia wyższego niż 0,2 1/m.
To właśnie wtedy wprowadzono popularne DPFy, czyli filtry cząstek stałych. Jest to zatem bat wymierzony w szczególności w osoby, które kłopotliwego filtra się pozbyły. Póki co jest to jednak tylko projekt i do jego wprowadzenia droga jeszcze daleka. Swoje do powiedzenia będą mieli z pewnością właściciele stacji diagnostycznych, których sprzeciw zablokował już jedną nowelizację ustawy w grudniu zeszłego roku. Pomiar zadymienia też nie jest idealnym badaniem, ale kontrola spalin to z pewnością dobry kierunek.
źrodło: RP
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu