Po 36 latach słynny bioegzorcysta Beetlejuice powraca na ekrany, a wraz z nim niepodrabialny Michael Keaton. Gotowi na podróż do burtonowskich zaświatów?
Pierwsza zapowiedź kontynuacji kultowego Soku z żuka wywołała więcej głosów oburzenia, niż zachwytów. Są bowiem takie klasyki, których lepiej nie odświeżać. Dlaczego? Bo zmienia się technologia, zmieniają się trendy, zmieniają oczekiwania i zmieniamy się my sami, zapominając o tym, że za lwią część miłych wspomnień o danym dziele kultury stanowi zakłamująca rzeczywistość nostalgia.
Są też tacy twórcy, którzy lata świetności mają już za sobą i choć dalej są mistrzami w swoim fachu, to im samym rzadko kiedy udaje się przewyższyć własne dokonania. Czemu o tym wspominam? Bo Sok z żuka wydaje się być właśnie przykładem filmu, którego pobić się nie da. Da się go natomiast odświeżyć w taki sposób, by był bardziej zjadliwy dla młodych fanów kina, a jednocześnie zachować w nim cząstkę klasyki, którą pokochali starzy wyjadacze. To trudne zadanie, ale tym razem się udało – choć nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Beetlejuice, Beetlejuice... Beetlejuice!
Po 36 latach słynny bioegzorcysta Beetlejuice powraca na ekrany, a wraz z nim niepodrabialny Michael Keaton. Dokładnie tyle samo lat mija też w filmie Beetlejuice Beetlejuice, który już w ten piątek debiutuje w kinach. W świecie Lydii Deetz (Winona Ryder) trochę się pozmieniało. Jej córka Astrid (Jenna Ortega) to już dojrzewająca nastolatka, a sama Lydia przygotowuje się do ślubu z nowym partnerem. Od ostatniego spotkania z Beetlejuicem zdążyła zrobić niemałą karierę jako medium, co nie do końca odpowiada Astrid. Dziewczyna nie wierzy ani w duchy, ani tym bardziej w nadnaturalne zdolności matki.
Ich relacja popsuła się po śmierci ojca Astrid, którego dziewczyna marzy zobaczyć raz jeszcze. Zdaje sobie sprawę, że to niemożliwe, aż do momentu poznania młodego chłopaka – w halloweenową noc przekonuje ją, że jej marzenie może stać się rzeczywistością. Musi tylko spełnić jednak warunek.
Stary Burton w nowych szatach
Beetlejuice Beetlejuice rozkręca się niepozornie. Film niespeszenie zapoznaje nas z nowymi i starymi twarzami (poza Winoną Ryder i Michaelem Keatonem powraca Catherine O’Hara). Początkowo poczułem się jakbym oglądał pierwsze odcinki Stranger Things – małe, spokojnie miasteczko skąpane w ciepłych kolorach ostatnich promieni jesiennego słońca. To końcówka października, więc wszędzie w zasięgu wzroku widać halloweenowe ozdoby. Tymi ładnymi, klimatycznymi obrazkami docieramy do domu Deetzów gdzie wciąż stoi niesławna makieta miasta.
Tam w wyniku nierozważności partnera Lydii dochodzi do ponownego przyzwania Beetlejuice’a, które jest… hmm, nieco rozczarowujące? Po 36 latach spodziewałem się jednak większego efektu „wow”. Od momentu przyzwania ducha film zaczyna przyspieszać, ale w nieco chaotyczny sposób – trochę tak, jakby scenarzystom zabrakło czasu ekranowego na zmieszczenie wszystkich pomysłów.
Moment pojawienia się Beetlejuice’a to też jawny sygnał, że Tim Burton przejmuje lejce – a konkretniej jego upiornie zabawny styl, za który pokochaliśmy Sok z żuka. Film rozwija ideę zaświatów, pokazując zróżnicowaną społeczność, żyjącą tam na co dzień. Astrid trafiła na drugą stronę w wyniku podstępu, a widz towarzyszyć jej będzie podczas podróży po różnych pozagrobowych miejscówkach, które zostały wykonane technikami klasycznej kinematografii. Burton obiecywał, że będzie unikał CGI jak ognia i tej obietnicy dotrzymał. Czuć więc ten oldskulowy klimat, choć warto zaznaczyć, że twórcy raczej doprawiają nim film, niż budują na nim fundamenty.
Za dużo, za szybko, zbyt płytko
Mam jednak zarzuty do samego prowadzenia narracji. Motorem napędowym fabuły miał być wątek żony Beetlejuice’a – a przynajmniej tak można było wywnioskować z przedpremierowych materiałów. Postać grana przez Monicę Belluci pojawia się jednak na ekranie epizodycznie i to w dodatku trochę na siłę, przez co daje poczucie niewykorzystanego potencjału. To szerszy problem filmu. Beetlejuice Beetlejuice dopina wątki w pośpiechu, mieszając koncepcję – tu trochę parodii, tam trochę musicalu i czarnokomediowego gore w burtonowskim wydaniu. Momentami się to nie spinało, ale zakładam, że to właśnie pokłosie próby dotarcia do nowych odbiorców – niekoniecznie fanów reżysera.
Bez wyrazu są również role Willema Dafoe, Burna Gormana czy Dannego DeVito, a to przecież duże nazwiska. Ubolewam także na tym, że tak płytko przedstawiono watek Astrid i jej ojca – Na szczęście duet Winona Ryder i Michael Keaton ciągał Beetlejuice Beetlejuice za uszy w stronę ostatecznie dobrego widowiska. Trzeba jednak podejść do niego z otwartą głową.
Uniwersalny film na Halloween
Cenię Sok z żuka za oryginalność i nie ukrywam, że w kontynuacji pokrywałem duże nadzieje. Czy dostałem to, czego oczekiwałem? Nie do końca, choć nie był to seans, z którego wychodziłem zawiedziony. Pierwszą część uwielbiam oglądać w Halloween, a dwójka jest wręcz do tego stworzona. Burton potrafi podejść do tematu śmierci w sposób obrzydliwie elegancki i upiornie sympatyczny. Beetlejuice Beetlejuice nie ma ciekawszej historii, nie pozwala sobie na tak dużo, jak jedynka i ma w sobie sporo naleciałości współczesnego kina, ale podchodzi do „uniwersum” z wystarczającym szacunkiem. Ściągniecie Jenny Ortegi i nadanie filmowi młodzieżowego klimatu bez wątpienia zachęci zaś młodych widzów do sięgnięcia po kultowego Tima. Zarówno więc starzy wyjadacze jak i młodzi amatorzy Burtona powinni więc znaleźć tam coś dla siebie.
Warto jednak zaznaczyć, że rozczarowanie było tuż za rogiem. Twórcy o mały włos nie pogubili się w gąszczu własnych pomysłów. A może to, że tak wiele zdołałem wybaczyć, to wynik tej słynnej nostalgii?
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu