Felietony

Open-Source i Creative Commons – romantyzm XXI wieku

Patryk Łobaza
Open-Source i Creative Commons – romantyzm XXI wieku
Reklama

W świecie, gdzie wszystko sprowadza się do jednego mianownika, którym najczęściej bywają pieniądze, wciąż jest miejsce na romantyzm. Ale nie taki klasyczny, choć główna myśl pozostaje taka sama, to jesteśmy w erze romantyzmu cyfrowego.

Kiedy myślimy o romantyzmie, widzimy Mickiewicza, Byrona, wielkie uniesienia i przekonanie, że idee są ważniejsze niż osobisty zysk. Tamten romantyzm rodził się na tle wojen, powstań i wielkich przełomów społecznych. Dzisiejszy – jeśli istnieje – nie objawia się na polach bitew, lecz w linijkach kodu i na licencjach, które wbrew logice rynkowej każą dzielić się za darmo. Open-Source i Creative Commons to właśnie nowa, cyfrowa wersja romantycznej idei: przekonanie, że wiedza, kultura i technologia powinny być dobrem wspólnym, a nie towarem ściśle reglamentowanym.

Reklama

Romantyzm w formie cyfrowej

Czy to przesada? Spójrzmy na fakty. Najważniejsze elementy naszej codzienności, od smartfonów po internetowe serwery, w dużej mierze stoją na otwartym oprogramowaniu. System Android, który działa na ponad 70% smartfonów na świecie, bazuje na jądrze Linuxa. Ten sam Linux obsługuje ponad 90% najwydajniejszych superkomputerów i ponad 70% serwerów sieciowych. Z kolei przeglądarka Firefox, narzędzia programistyczne czy nawet infrastruktura internetu (protokół TCP/IP, DNS, pakiety SSL) powstawały i są rozwijane w duchu open-source. Trudno o bardziej dosłowne spełnienie romantycznego marzenia: tworzyć coś dla wszystkich, bez oglądania się na prywatny zysk.

Creative Commons to bliźniaczy projekt, ale w obszarze kultury i wiedzy. Jeśli kiedykolwiek ściągnęliście zdjęcie ze stocka "CC-BY", jeśli użyliście muzyki na YouTubie na licencji "CC", jeśli czytaliście artykuł naukowy w formule open access, to uczestniczyliście w tej samej filozofii. Filozofii, która mówi: autor zachowuje prawa, ale jednocześnie uwalnia swoje dzieło, by inni mogli je kopiować, remiksować, rozwijać. To zupełne odwrócenie tradycyjnego modelu, w którym prawa autorskie są kłódką, a licencje zamkiem z szyfrem.

Oczywiście, ktoś powie: to nie romantyzm, to pragmatyzm. Google, IBM, Red Hat, a nawet Microsoft inwestują w open-source, bo to się opłaca. Utrzymując otwarte projekty, zyskują darmowych testerów, programistów-ochotników, a także reputację "przyjaznych" społeczności. I nie zamierzam się z tym nawet kłócić, gdyż faktycznie open-source ma wymiar praktyczny, nawet twardo kapitalistyczny. Ale nie da się ukryć, że pod spodem wciąż tli się ten romantyczny żar: setki tysięcy ludzi piszących kod, poprawiających błędy, tłumaczących dokumentację i tworzących zasoby, które w normalnych warunkach kosztowałyby miliony dolarów.

Creative Commons — darmowa kultura na wyciągnięcie ręki

Podobnie jest z Creative Commons. Wielkie instytucje – od Muzeum Narodowego w Warszawie po nowojorskie Metropolitan Museum of Art – udostępniają swoje zbiory na wolnych licencjach. Nie dlatego, że im się to "opłaca" w klasycznym sensie, ale dlatego, że chcą uczestniczyć w większym ruchu: otwierania kultury dla obywateli. To właśnie jest romantyzm XXI wieku. To jest wiara, że istnieją wartości wyższe niż zamknięty model własności.

Można też spojrzeć na to z perspektywy społecznej. Romantycy XIX wieku wierzyli w naród, w ideę wspólnoty ponad jednostką. Dziś naród zastąpiła globalna sieć, a wspólnotę tworzą społeczności GitHuba, Wikipedii czy innych darmowych archiwów. Wikipedia, jako największa encyklopedia świata, to przecież projekt całkowicie oparty na pracy wolontariuszy, dostępny za darmo i tłumaczony na dziesiątki języków. Naukowcy potrafią powoływać się na nią jako punkt wyjścia, a uczniowie używają jako pierwszego źródła informacji. Choć czasy się zmieniły i sam pamiętam, gdy powoływanie się na Wikipedię było w szkole uznawane za karygodne, bo przecież "każdy może napisać sobie tam co chce".

Oczywiście, każdy romantyzm ma swoją ciemną stronę. Otwarty kod to także ryzyko, a jednym z nich są luki bezpieczeństwa, które każdy może zobaczyć i wykorzystać. Creative Commons bywa nadużywane, gdyż autorzy tracą kontrolę nad interpretacją swoich dzieł, a niektórzy użytkownicy "zapominają" o obowiązku podania źródła. Ale czy romantyzm kiedykolwiek był czysty? Byron, Słowacki, Mickiewicz – wszyscy mieli swoje sprzeczności i dylematy. Najważniejsze, że istniała siła idei, która porywała.

Grafika: depositphotos.com

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama