Trochę przyszło na nią poczekać, ale nareszcie jest i ósma część poradnika z zestawem gier na 3DSa, z którymi warto się zapoznać. W ostatnich tygodniach pod kątem premier było trochę lżej, jednak trudno mówić o tym, by było nudno. Pośród poniższych tytułów jak zwykle dominują japońskie gry RPG, jednak trafiła się tam jedna perełka która wygląda bardzo niepozornie, ale uwierzcie mi na słowo, że wciąga jak diabli i jest warta każdego grosza!
Alphadia
Alphadia to rzecz co najmniej dziwna w 3DSowych zestawieniach. Co najmniej, bowiem w życiu nie przypuszczałem, że na przenośną konsolę będę polecał gry, których korzenie sięgają telefonów komórkowych. Alphadia nie jest serią nową — na urządzeniach z iOS i Androidem zadebiutowała kilka dobrych lat temu, zdobywając bardzo pochlebne opinie publiczności. Kemco, japoński wydawca specjalizujący się w mobilnych grach RPG, przyzwyczaił nas do całej lawiny gier to bardziej, to mniej udanych. Alphadia — szczególnie w swojej pierwszej części — plasuje się gdzieś po środku. Nie jest to rzecz wybitna, jeżeli jednak macie ochotę na odrobinę grindu przeplatającego się z krótkimi wstawkami fabularnymi — będzie to rzecz idealna!
Cała gra opowiada historię niebieskowłosego młodzieńca imieniem Ash. I właściwie to jedna z niewielu rzeczy której się na jego temat dowiadujemy — nie jest on jedyną postacią w całej tej historii, jednak podobnie jak cała reszta bohaterów jest zupełnie bezpłciowy, a wszyscy oni chcą tylko czynić dobro. Tyle wiemy na pewno — i właściwie do tego ogranicza się tamtejsza historia, jeżeli dodamy do tego nieustannie toczące się w tle wojny o księżniczki. Te, zgodnie z tradycją, znalazły dla siebie sporo miejsca na pierwszym planie. Wszystko to skąpane w przywodzących na myśl klasyczne, 16-bitowe, RPGi sprite’ach. Nie brakuje sidequestów i błądzenia między kolejnymi lokacjami, a także całego zestawu potyczek z napotykanymi na naszej ścieżce rywalami.
Pojedynki toczone są turowo i, choć momentami zbyt proste, odnoszę wrażenie, dla mnie był to zdecydowanie najmocniejszy punkt całej zabawy. Nie jest to żaden skomplikowany system — a wręcz przeciwnie. Odrobina ekipunku, kilka czarów, czteroosobowa ekipa biorąca udział w walce. Jednak ta staroszkolność formy i prostota zdecydowanie działa na korzyść tej zabawy.
Alphadia nigdy nie zagrozi żadnej części Dragon Questa czy Final Fantasy — to zupełnie nie ta liga. Jeżeli jednak macie ochotę na jakąś niezobowiązującą grę jRPG, której przejście nie zajmie wam więcej niż kilkunastu godzin — ta miniaturowa w formie produkcja może okazać się strzałem w dziesiątkę. Gra dostępna jest w eShopie, za ok. 42 pln.
Etrian Odyssey 2 Untold: The Fafnir Knight
Etrian Odyssey to seria, która regularnie pojawia się w polecanych przeze mnie grach na 3DSa. Dlaczego? Bo to jedna z tych rzeczy, obok których wielu decyduje się — całkiem niesłusznie — przejść obojętnie. Zniechęceni legendarnie wysokim poziomem trudności, specyficznym schematem rozgrywki, albo dość naiwną, mangową oprawą. Spora część z tych uprzedzeń jest słuszna. Jednak żadna nie jest w stanie usprawiedliwić przejścia obok takiej produkcji obojętnie.
Etrian Odyssey 2 Untold: The Fafnir Knight jest odświeżoną wersją, wydanego w 2008 roku na NDSa, produkcji. Produkcji wymagającej, z której wspomniana słodycz — dosłownie — wylewa się z okładek i każdej możliwej sceny. Kiedy jednak przechodzimy do rozgrywki, tak uroczo już nie jest. To największy „haczyk” związany z tą serią — wielu wymagających, oczekujących wyzwań, graczy przechodzi obok niej obojętnie. A jeśli się do takowych zaliczacie i nie mieliście przyjemności poświęcić jej tych kilkudziesięciu godzin przed laty, teraz nadarzyła się wspaniała okazja by wybrać się w podróż Labiryntem Yggdrasil. W grze, podobnie jak w pierwszym remake’u, dostępne są dwa tryby zabawy: Classic Mode — koncentrujący się głównie na eksploracji i walce, oraz Story Mode — w którym wszystko to wzbogacone jest o zestaw niekończących się dialogów. To tam możemy dogłębnie poznać bohaterów, ich motywacje i unikalne historie. Choć sam należę do dużych miłośników dobrze napisanych fabuł, muszę przyznać, że momentami sam czułem się przytłoczony ilością tekstu jaką rzucali w naszym kierunku twórcy.
Nic to jednak nie zmienia w kontekście rozgrywki, która wymagać od nas będzie masy zaangażowania i cierpliwości. Przebrnięcie przez wszystkie przygotowane dla nas piętra labiryntów nie będzie łatwym zadaniem — tym bardziej, że — zgodnie z tradycjami serii — wszystkie mapki rysować będziemy samodzielnie. Na szczęście obędzie się już bez kartki i papieru — w końcu po co mamy dolny ekran konsoli! Dodajcie do zestawu jeszcze cały zestaw ataków oraz broni którymi będziemy mogli władać podczas naszej zabawy, a powinien wyłonić się przed wami prawdziwy obraz gry. Gry wymagającej, wciągającej i takiej, która nie pozwala się od siebie oderwać. Mimo wszystkich kłód które twórcy rzucają nam pod nogi, to jedna z niewielu komercyjnych serii która nie boi się tak odważnie sięgać do korzeni. W odświeżonym wydaniu z nowym, symfonicznym, soundtrackiem, animacjami oraz voice actingiem. Prawdziwa perełka!
Pocket Card Jockey
Game Freak to studio, które dotychczas jest najbardziej znane z bycia jednym z ojców sukcesu serii Pokemon. Od samego początku maczają palce przy pojedynkach kieszonkowych stworków, ale to nie jest jedyny tytuł który mają w swoim portfolio. W 2013 roku wydali na japońskim rynku Pocket Card Jockey, grę łączącą układanie pasjansa z… wyścigami konnymi. Zachód musiał na migrację tej perełki poczekać aż trzy lata, ale jakkolwiek niecodziennie i dziwnie nie brzmiałoby to połączenie to uwierzcie mi na słowo, że jest ono warte Waszej uwagi.
Tylko błagam, nie zrażajcie się pierwszymi minutami gry, w których to poznajemy… historię głównego bohatera. Będącego tak fatalnym jeźdźcą, że — dosłownie — ginie już na starcie. Na szczęście spotkany Anioł daje mu drugą szansę pod warunkiem, że obieca być najlepszym dżokejem któremu uda się wygrać derby. Podejmuje wyzwanie, a naszym zadaniem jest… być jego mentorem!
Rozgrywka podzielona została na trzy fazy: pasjans, obieranie pozycji oraz wyścig. Najciekawszą i najbardziej angażującą jest karciana układanka — choć jest ona dość uproszczona — na kupkę możemy odkładać karty oczko większe, bądź mniejsze. Musimy to robić dość rozsądnie, najlepiej też niespecjalnie wolno — wszystkie z kart które zostaną, odbiją się na statystykach związanych z humorem i siłą naszego zwierzaka podczas gonitwy. Kolejna faza to ustalanie pozycji za pomocą mazania po ekranie, a ostatnią — po zakończeniu wszystkich poprzednich rund — wyścig, w którym quasi-zręcznościowo sterujemy naszym wierzchowcem.
Wygląda niepozornie, brzmi… nie — właściwie to nawet nie brzmi! W praktyce jednak trudno się od Pocket Card Jockey oderwać, bo przecież jeszcze tylko jeden wyścig...
Stella Glow
Stella Glow to jeden z tzw. cichych hitów. Dlaczego cichych? O grze nie było specjalnie głośno ani w Europie, ani USA — a szkoda. Nie jest to może najwyższa półka, ani też tytuł który zrewolucjonizuje gatunek, jest jednak grą wartą uwagi od doświadczonej ekipy z tokijskiego Imageepoch (m.in. seria Luminous Arc, Fate/Extra czy Time and Eternity).
Gra opowiada historię młodzieńca imieniem Alto, który cierpi na… amnezję. Nic specjalnie twórczego, w końcu podobnym schematem podążały już dziesiątki — o ile nie setki produkcji. Protagonista próbuje wieść normalne życie — otoczony nowymi przyjaciółmi, szukający swego spokoju i szczęścia. Jednak wszystko to zostaje z dnia na dzień obrócone w proch z rąk Hildy, która swoją pieśnią całą wioskę i lwią część jej mieszkańców zamienia w kryształ. Nasi bohaterowie szybko dowiedzą się, że Mithra, czyli ich rodzinna wioska, nie jest jedynym miejscem któremu podobny los zgotowała zła wiedźma. Postanawiają więc, a jakże inaczej, stawić jej czoła!
Cała rozgrywka podzielona została na dwie sekcje: czas walki oraz czas… wolny. Choć wolny wcale nie oznacza tutaj, że wówczas nie można toczyć pojedynków — nic z tych rzeczy! Jednak w zależności od tego w której fazie gry się znajdujemy, inaczej prezentować się będą dostępne tam zadania. Czas wolny to także moment, w którym możemy popracować nad relacjami z naszą ekipą. A warto się nad tym pochylić, bo w zależności od tego jak te będą się prezentować, otrzymamy skrojony na nasze potrzeby ending przy zakończeniu zabawy.
Pojedynki zaś oparte są na znanym i lubianym od zawsze turowym systemie walki. Okraszone efektownymi animacjami, pełne kombinacji i przyprawione kilkoma interesującymi rozwiązaniami. I choć wizualnie gra nie wygląda źle, to prawdziwą bohaterką Stella Glow jest… ścieżka dźwiękowa. Wpadająca w ucho już od pierwszych chwil, co rusz — aż do samego końca — raczy nas wspaniałymi numerami!
Stella Glow to jedna z cichych perełek, dla której powinno znaleźć się miejsce w bibliotece każdego posiadacza 3DSa, który lubi nie tylko gatunek, ale też fantastycznie opracowane pod kątem muzyki gry wideo.
Poprzednie części cyklu znajdziecie tu: pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu