Recenzja

Recenzja Resident Evil Zero. Lubicie stare horrory? Będziecie oczarowani!

Tomasz Popielarczyk
Recenzja Resident Evil Zero. Lubicie stare horrory? Będziecie oczarowani!
Reklama

Koktajl Mołotowa czy klucz? Dylemat pojawił się w głowie kolejny raz. Wybór był relatywnie prosty - przecież bez klucza nie pójdę dalej. Poszedłem zatem, a potem zobaczyłem krwiste "Game Over" na ekranie. Jeszcze raz.

Niemal 14 lat - tyle czasu dzieli nas od premiery Resident Evil Zero na konsoli Nintendo GameCube. Gra była exclusive'm i zarazem prequelem dla rewelacyjnego Resident Evil, który oczarował świat niedługo wcześniej. Dotąd na Zero nie wylądował na żadnej innej platformie, mimo, że fani dość głośno i stanowczo domagali się tego od Capcomu.

Reklama

W ubiegłym roku recenzowałem na Antywebie odświeżoną wersję pierwszego Resident Evil. Moje odczucia były bardzo pozytywne. Grę pamiętałem jak przez mgłę - miałem wówczas jakieś 10 lat. Pojawił się zatem sentyment i zakręciła łezka w oku. Z Zero nie miałem do tej pory do czynienia w ogóle. Mimo to już po pierwszym uruchomieniu poczułem się bardzo znajomo. Obie gry od strony mechaniki są prawie takie same. Różnice możemy sprowadzić do detali - brak skrzyń na przedmioty, wspomniane koktajle Mołotowa... Zero wykorzystuje jednak bardzo ciekawy i urozmaicający zabawę system przełączania postaci, z którego musimy korzystać - chociażby w celu rozwiązywania zagadek czy pokonywania przeszkód. Gra nabiera dzięki temu większego zróżnicowania.

Jakimi postaciami?

Pytań jest ciągle więcej niż odpowiedzi, a poczucie niepokoju towarzyszy nam tak często, że powoli się do niego przyzwyczajamy.

Ciekawymi i barwnymi. W grze wcielamy się w Rebeccę Chambers, młodziutką sanitariuszkę z oddziału Bravo (tego samego, który jest poszukiwany przez bohaterów Resident Evil). Zostajemy skierowani w górzyste tereny Arklay, w celu rozwiązania sprawy zbrodni podszytych kanibalizmem. Podejrzenia padają na Billy'ego Coena, byłego żołnierza i skazanego na śmierć za zabójstwo dwudziestu trzech osób więźnia, który ucieka z rozbitego transportu. Szybko jednak Coen okazuje się naszym jedynym sojusznikiem w walce o przetrwanie. Trafiamy do tajemniczego pociągu wypełnionego po brzegi zombie. Pytań jest ciągle więcej niż odpowiedzi, a poczucie niepokoju towarzyszy nam tak często, że powoli się do niego przyzwyczajamy. Zero ma równie mocny klimat co jedynka i trudno się z  tym sprzeczać. Co jednak szczególnie istotne, opowiedziana tutaj historia jest satysfakcjonująca, spójna i stanowi gratkę dla fanów oraz wszystkich, których zachwycił pierwszy RE. Ci pierwsi właściwie mają obowiązek w nią zagrać.

Billy to osiłek - wytrzymały, zdolny do niszczenia przeszkód, kręcenia korbami. Czasem przydaje się też jego zapalniczka. Rebecca posiada więcej miejsca na ekwipunek, potrafi łączyć przedmioty oraz dzięki swojej filigranowej budowie dostawać się w trudno dostępne miejsca. W zależności od sytuacji będziemy zatem potrzebować ich obojga. Na szczęście scenariusz zakłada również mniej lub bardziej planowane rozstania, co stawia przed graczem nowe wyzwania. Niestety, podobnie jak w zremasterowanym Resident Evil także i tutaj możemy zapomnieć o zabawie na dwa pady. To kolejny raz rozczarowuje, bo gra się aż o to prosi.

Starsze części Resident Evil niczym nie przypominają współczesnych, wypełnionych po brzegi akcją. Tutaj rozgrywka jest raczej powolna, oparta na klimacie oraz zagadkach. Kamera jest statyczna i przełącza się jedynie po wyjściu bohatera z kadru. Tym poruszamy na dwa sposoby: klasyczny oraz nowy (tank), a więc identycznie jak w poprzednim remasterze. Wymaga to przyzwyczajenia, ale ogólnie sprawdza się również 14 lat później, na padach od Xboksa One czy PS4.


Reklama

Nowością i gratką dla fanów jest "Wesker Mode", a więc specjalny tryb, w którym rolę Billy'ego zajmuje największy czarny charakter całej serii Resident Evil.

Rozgrywka polega głównie na przemierzaniu kolejnych lokacji, radzeniu sobie z żywymi trupami i zarządzaniu ekwipunkiem, którego tradycyjnie mamy za mało (tym razem jeszcze mniej niż zwykle). Te kilka slotów musimy przeznaczyć jedynie na najpotrzebniejsze przedmioty i używać ich bardzo oszczędnie. Od tego jest uzależnione nasze przetrwanie. To typowy survival horror, w którym więcej musimy kombinować i myśleć niż strzelać na lewo i prawo, co wielu fanów serii Resident Evil tak bardzo frustruje od kilku odsłon.

Reklama

Nie zabrakło bonusów. Nowością i gratką dla fanów jest "Wesker Mode", a więc specjalny tryb, w którym rolę Billy'ego zajmuje największy czarny charakter całej serii Resident Evil. Zmienia się nie tylko wygląda, ale również umiejętności, bo Wesker to jednoosobowa armia. Zero zmienia się zatem w slashera i pozwala nam zabawić się w zupełnie inny sposób. Fajny bonus.

Czy 14-letnia gra może wyglądać ładnie?

Od strony wizualnej Resident Evil Zero został oczywiście poddany mocnemu liftingowi. Obraz dostosowano do proporcji 16:9, rozdzielczość podniesiono do Full HD (1080p). Gra korzysta też z nowszego silnika oraz otrzymała system dynamicznego oświetlenia, który miewa swoje momenty. Modele postaci przygotowano od nowa, co widać i czuć na każdym kroku. Pojawiła się masa nowych animacji, a także tekstur. Tych ostatnich jednak nie wymieniono w całości i niestety czasami jest to widoczne. Ciągle straszą też te animacje otwierających się drzwi, które kiedyś były używane jako ekranu ładowania, a dziś nie mają właściwie żadnego sensu. Ogólne wrażenie jest jednak dobre i gra zdecydowanie nie straszy. To znaczy straszy, ale... A, nieważne. Dopełnieniem tego wszystkiego jest oczywiście udźwiękowienie, którego nie sposób pochwalić. Klimatycznej muzyce budującej skutecznie nastrój horroru towarzyszą przerażające jęki, krzyki i inne odgłosy wydawane przez potwory. Granie przy zgaszonym świetle ze słuchawkami na uszach jest tutaj bardziej niż wskazane.

Resident Evil Zero to, mimo swojego wieku, fantastyczna gra. Nie każdy jednak się nią zachwyci. Czuć bowiem tutaj klimat starych produkcji - wymagających, zmuszających do myślenia i kombinowania. Współcześni gracze przyzwyczajeni do prowadzenia "po sznurku" mogą przez to początkowo poczuć się zniesmaczeni. Część przełknie tę gorzką pigułkę, aby w zamian otrzymać masę fantastycznych doznań i spędzić wśród zombiaków kilkanaście satysfakcjonujących godzin. Pozostali odłożą grę na półkę i zapomną - pewnie niczego nie będą żałować.

Takie remastery (a może to już remake?) ja rozumiem i w takie chcę grać. Odświeżanie gier, które miały premierę 2, 4 czy nawet 5 lat temu to jawny skok na kasę, na który zawsze patrzy się spod byka. Szczególnie, gdy obok mamy takie wspaniałe twory, jak kompatybilność wsteczna na XOne. Zaserwowanie jednak takiego klasyka w tak przyjemnej dla oka formie to już jednak zupełnie inna historia. Poproszę więcej! Dwójkę, a potem Nemezisa!

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama