Zalewają nas remastery - jeden po drugim. Nie ukrywam przy każdej możliwej okazji swojego sceptycyzmu z tego powodu. Wychodzę z założenia, że odświeża...
Znajomi, cztery pady i wygodna kanapa - do nowego Borderlands to połączenie idealne
Zalewają nas remastery - jeden po drugim. Nie ukrywam przy każdej możliwej okazji swojego sceptycyzmu z tego powodu. Wychodzę z założenia, że odświeżanie ma sens tylko wtedy, gdy na warsztat bierze się hit sprzed kilku(nastu) lat. Dobrym przykładem jest chociażby pierwszy Resident Evil, który wyszedł bardzo fajnie. Co natomiast robi na nowych konsolach Borderlands: The Handsome Collection?
Borderlands to bardzo udana seria przesiąkniętych do bólu czarnym humorem RPS-ów (Role Play Shooter - jak to określili twórcy) utrzymanych w konwencji kosmicznego heroic fantasy (bo science-fiction nie ma tutaj za grosz - w szczególności science). Składają się na nią w sumie trzy gry: Borderlands, Borderlands 2 oraz Borderlands: The Pre-Sequel!. Tę ostatnią osadzono, jak sama nazwa wskazuje, pomiędzy obiema częściami, tworząc w ten sposób bardzo przyjemną i grywalną trylogię.
No właśnie - trylogię. A tymczasem The Handsome Collection zawiera wyłącznie dwie ostatnie odsłony. Pierwszego i dla wielu osób (w tym mnie) najlepszego Borderlands tutaj nie znajdziemy. Minus. Ogromny minus, którego nie jestem w stanie zrozumieć i wybaczyć.
Mimo to The Handsome Collection jest bardzo rozbudowane, bo posiada wszystkie możliwe dodatki DLC, które do tej pory wydano dla obu gier. Daje to długie kilkadziesiąt godzin zabawy. Bardzo dobrej zabawy, bo Borderlands to naprawdę świetne połączenie strzelaniny i RPG-a.
O samych grach nie będę pisał zbyt wiele, bo w sieci znajdziecie setki ich recenzji, więc nie ma najmniejszego sensu się powtarzać. Szczególnie, że pod tym względem nie zmieniło się absolutnie nic. Trafiamy na Pandorę, wybieramy bohatera, strzelamy i wypełniamy misje główne oraz poboczne, zbieramy ekwipunek, awansujemy na kolejne poziomy i rozwijamy umiejętności. Ten prosty mechanizm jest tak wciągający, że zanim się obejrzymy mamy na liczniku kilkadziesiąt godzin i chcemy grać dalej, szukać epickich przedmiotów, robić demolkę i przemierzać pustkowia Pandory. Borderlands ma niesamowitą magię.
Skoro mamy do czynienia z remasterem to powinno być ładniej i efektownie. Czy tak jest w istocie? Nie bardzo. Borderlands The Handsome Collection to cell-shading, a ten typ grafiki ma to do siebie, że raczej trudno wprowadzić tutaj jakieś znaczące ulepszenia. Liczyłem jednak, że uda się chociaż wyeliminować doskwierające wcześniej problemy, jak tekstury w niskiej jakości, które w dodatku są często doładowywane z dużym opóźnieniem. Niestety nie ruszono tego nawet palcem. O ile w Borderlands 2 jest w miarę znośnie, to Pre-Sequel już potrafi przyprawić o sporą frustrację. Poza doładowującymi się notorycznie elementami dochodzą tutaj również rażące spadki płynności animacji. Wiem, że konsole obecnej generacji wydajnością nie grzeszą, ale żeby aż tak skopać optymalizację swojego tytułu? Wstyd.
Jako osoba, która już grała w Borderlands widzę tylko jeden sens zakupu The Handsome Collection, a jest nią lokalny tryb co-op. Jak dla mnie rozwiązanie absolutnie genialne, biorąc pod uwagę, jak mocno nastawionym na współpracę tytułem jest Borderlands. Na podzielonym ekranie mogą grać tutaj maksymalnie cztery osoby. Frajda płynąca z takiej rozgrywki jest niesamowita. O wiele inaczej się współpracuje, siedząc obok siebie niż słysząc drugą osobę w słuchawkach. Oczywiście przyda się do tego dość duży telewizor, bo poszczególne części ekranu (szczególnie przy podziale na cztery) nie są duże, ale takie już uroki lokalnych trybów wieloosobowych. Ma to też jakąś swoją magię, nie powiem.
Podstawowe pytanie brzmi - skoro Pre-Sequel w single’u stwarzał problemy, to czy w multi nie ma tragedii? Tragedii nie, ale trudno nazwać obecną sytuację idealną. W niektórych momentach liczba klatek spada bardzo drastycznie i staje się to odczuwalne. Mam nadzieję, że w drodze jest już patch, który wyeliminuje te problemy.
Borderlands The Handsome Collection to oczywisty skok na kasę. Dla osób, które w żadną z tych części nie grały to jednak świetna okazja, żeby nadrobić zaległości - szczególnie, gdy w pamięci mamy jeszcze rewelacyjną pierwszą część. Wszyscy pozostali powinni się grubo zastanowić. Z jednej strony mamy bowiem genialny tryb lokalnej współpracy. Z drugiej wtórność, brak zmian i tylko nieznacznie poprawioną oprawę graficzną. Swoją drogą, czy zatem nazywać to remasterem? Czy nie właściwsze byłoby GOTY lub reedycja?
W każdym razie mam mocno mieszane uczucie. Z jednej strony zachwyciłem się co-opem, z drugiej rozczarowałem niedoróbkami, brakiem pierwszej części serii i kiepską optymalizacją. Polecam zatem tylko tym, którzy jeszcze nie grali. Pozostałym zaś radzę wypatrywać znajomych i jakiejś dobrej promocji, bo Borderlands na jednej kanapie zdecydowanie warto posmakować.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu