Komputery i gadżety mają tę złośliwą przypadłość, że psują się dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebujemy. Zdarzyła Wam się kiedyś taka sytuacja? U mnie ...
Złośliwość rzeczy martwych
Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...
Komputery i gadżety mają tę złośliwą przypadłość, że psują się dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebujemy. Zdarzyła Wam się kiedyś taka sytuacja? U mnie to całkiem regularne.
Próbuję sobie przypomnieć swoją pierwszą awarię. Magnetofon od Atari 65 XE zepsuł się już po tym jak dostałem stację dyskietek, więc niespecjalnie ubolewałem nad stratą. Choć tak naprawdę działał, wystarczyło położyć coś ciężkiego na klapę do kaset. Zarówno stacja dyskietek jak i samo Atari działają do dziś, nigdy mnie nie zawiodły. Podobnie Pegasus, czyli moja kolejna maszynka do grania. Cartridge owszem, ale biorąc pod uwagę miejsca, gdzie się je kupowało (bazar, sklep ze wszystkim, w moim wypadku „Miś Uszatek”), powinienem cieszyć się, że w ogóle działały.
Nowe, a już się popsuło
Pochodzę z małego miasta. Kiedy tam mieszkałem mieliśmy dwa sklepy komputerowe, które narzucały taką marżę na sprzęt, że zakup czegoś więcej niż paczka dyskietek był nieopłacalny. Można było jednak znaleźć „specjalistów”, którzy za niewielką opłatą odwiedzali warszawską giełdę komputerową i składali wymarzone komputery. Miałem w tamtym okresie sąsiada, który właśnie rozpoczynał przygodę ze swoim własnym sklepem. Symboliczna opłata za usługę, papiery na każdą część, dobra rada, szczera rozmowa i wspólne ustalenie jakie dokładnie podzespoły jestem w stanie kupić za posiadany budżet. To był okres początków popularności procesorów MMX i układów 3DFX, gdzie ten drugi rzucał na elektroniczną rozrywkę zupełnie inne światło.
Zaczynałem naukę w szkole średniej, za moment miały rozpocząć się ferie zimowe. Idealny moment na testowanie nowego sprzętu. Ten zajechał do mnie w piątek, w poniedziałek wieczorem było już „po ptakach”. Komputer się nie włącza. W tamtych czasach miałem jeszcze jakieś pojęcie o tego typu urządzeniach, rozkręciłem, pogrzebałem. Umarły sloty od RAMu na płycie głównej. Dziwne, przecież brałem Gigabyte’a, właśnie po to, żeby pożyła przynajmniej kilka lat. Ferie to taki dziwny okres, kiedy wszyscy „dorośli” mają urlopy, szczególnie jeśli posiadają dzieci. Na wymianę gwarancyjną wadliwego podzespołu czekałem więc blisko dwa tygodnie. Wyobrażacie sobie gorsze ferie zimowe? Ja nie…
Oczywiście nie wszystko psuje się samo z siebie. Overclocking - próbowałem, nie polecam. Przynajmniej na starych Pentiumach 166 MMX, które mają blokadę podnoszenia częstotliwości zegara. No ale płyta przecież nie ma, większa częstotliwość na całej płycie to szybsze działanie procesora, tak? Trzy ustawienia, na pierwszym standard, na drugim więcej megaherców, więc na trzecim musi być jeszcze więcej prawda? Diamond Monster 3D myślał inaczej, a swoją opinię wyraził białym dymkiem. Tydzień przed upływem gwarancji. Na szczęście udało się go wymienić. To był ostatni raz kiedy podkręcałem cokolwiek. Miałem wtedy 16 lat.
Zepsuta maszyna do pisania
III rok studiów, do jutra trzeba wydrukować ultraważny referat. Wszystko idzie sprawnie, pisanie, korekta. Późny wieczór, radość, spełnienie. W lodówce już chłodzą się piwa, są wstępne plany na imprezę, znajomi umówieni. Zostaje tylko wydrukować. Wszystko gra, zaczynam - jedna, druga, trzecia strona, zostało dziesięć. Na czwartej wyłącza się komputer. Zdarza się, nie pierwszy i nie ostatni raz, to tylko chwila straty na ponowny rozruch. Komputer się nie włącza. Rozkręcam, może poluzowała się jakaś taśma, bywa. Nie, jednak nic z tych rzeczy. W pamięci świta pierwsza klasa szkoły średniej i awaria płyty głównej – ale przecież nic dwa razy się nie dzieje, szczególnie że to zupełnie inny komputer, prawda? W pewnym sensie – wyciągam jedną z dwóch kości pamięci RAM. Uff, działa.
Całe 10 sekund, komputer wyłącza się ponownie. Przepaliły się oba „ramy”. Możliwe? Niezbyt. A jednak. Nie mam pojęcia jakim sposobem byłem na tyle przytomny żeby pół godziny wcześniej zapisać pliki z referatem na płycie. Dziś wydaje się to raczej niemożliwe, ale wtedy nie każdy posiadał w pokoju komputer, w moim studenckim mieszkaniu mój był jedynym, nie istniała więc możliwości podpięcia dysku i drukarki do sąsiada, najbliższy znajomy z komputerem był po drugiej stronie Torunia. Ale jest płyta, przecież rano można wydrukować referat w punkcie ksero. Szczęście w nieszczęściu. Kościom RAM zostało kilka tygodni gwarancji, udało się je wymienić bez problemu, taka sytuacja nigdy więcej się już nie powtórzyła. Było to o tyle dziwne, że przez wiele miesięcy wszystko działało jak należy. A zepsuło się nie wtedy kiedy oglądałem film czy grałem, ale dokładnie wtedy kiedy potrzebowałem komputera do rzeczy poważnych. Przypadek? Nie sądzę.
Chciałbym napisać, że to był koniec problemów z pracą magisterską, ale musiałbym skłamać. Mniej więcej dwa dni przed terminem na wstępne oddanie całości, posłuszeństwa postanowiła odmówić leciwa już drukarka HP. Na szczęście były to czasy, kiedy tego typu sprzęty mocno potaniały i zakup „budżetowego” urządzenia chociażby firmy Canon (w dodatku mniejszego i poręczniejszego niż przerośnięte, stare HP) nie stanowił większego problemu.
Dyskietki startowe i backupy
„Nie masz dyskietki startowej? Lamer!”. Miałem ją raz w życiu, dyskietka padła przed pierwszym użyciem. Nigdy więcej jej nie zrobiłem, bo i po co? Przecież jak system padnie to i tak da się go włączyć bez tego zbędnego nośnika, który właśnie wychodzi z użytku. Nie przypomnę już sobie konkretnej sytuacji i okoliczności, ale takowej dyskietki potrzebowałem przynajmniej trzy razy.
W jednym przypadku zawiódł nośnik i z pieczołowicie przygotowanego dysku startowego wyszło jedno wielkie rozczarowanie. Pozostałe dwa razy leciałem do sąsiada w bloku obok aby taki dysk mi utworzył. Patrząc w przeszłość próbuję sobie przypomnieć dlaczego nigdy nie czułem potrzeby posiadania własnego dysku startowego i dlaczego, pomimo kilku awarii gdzie taka dyskietka była potrzebna, nie działałem przezornie. Może to kwestia wieku, a może komputerowej odpowiedzialności – widocznie nie dopuszczałem do siebie myśli, że któregoś dnia coś może się zepsuć. Ponownie.
Mówi się, że ludzie dzielą się na tych, którzy robią backupy i tych, którzy zaczną robić backupy. Na dobrą sprawę tylko raz w życiu nie miałem nigdzie zabezpieczonych autorskich danych. Dawno temu byłem dorywczo muzykiem na PC-towej demoscenie. Mnóstwo plików, dużo zaczętych a nieskończonych utworów zostawionych na później. Bogata biblioteka instrumentów, szkice. Rzeczy kompletnie nie do odtworzenia.
Pamiętać należy, że były to czasy, kiedy nie zostawiało się plików na poczcie e-mail (ze względu na jej pojemność), a jedynym miejsce, gdzie można było wrzucić do sieci własne piosenki były katalogi z materiałami z konkursów na jedynym scenowym FTP lub serwisach dla muzyków – typu Trax in Space. Wraz z leciwym dyskiem straciłem praktycznie wszystko, co nie poszło w tak zwany świat. Od tego czasu obiecałem sobie, że absolutnie każde autorskie materiały będę magazynował na płytach. W aktualnym komputerze nie posiadam nawet napędu optycznego, ale świadomość tego, że gdzieś w szafie leżą krążki z całym moim metalowym dorobkiem muzycznym, zwyczajnie mnie uspokaja.
Niedługo po zakupie Maca, wyciągnąłem ze starego laptopa całkiem pojemny dysk i wsadziłem go do kieszeni na USB 3.0. Stwierdziłem, że to dobry moment, aby przetestować zachwalane tak mocno przez korzystających z OSX znajomych, Time Machine. Banalnie proste w użyciu – spróbowałem. Ale mówi się, że applowski system raczej się nie psuje – choć z drugiej strony warto uważać na dyski SSD. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy kilka dni temu, podczas aktualizacji pakietu Open Office, podczas restartu systemu, mój Syn postanowił mi pomóc wciskając to i owo. Niby nic nie przestawił, a jednak system się nie włączył. Nadgryzione jabłuszko i kręcący się w nieskończoność okrąg ładowania. Okazało się, że jedynym sposobem na uruchomienie systemu było podłączenie zewnętrznego dysku i przywrócenie systemu. Trwało to kilkadziesiąt minut, nie straciłem praktycznie żadnych danych. Obiecałem sobie, że będę już zawsze regularnie tworzył punkty przywracania systemu, choć miałbym do tego celu zakupić kolejny, jeszcze większy dysk. Zdjęcia, materiały wideo, rozpoczęte teksty – rzeczy nie do odzyskania. Przypominam, że MacBooków Air raczej się nie rozkręca, a jeśli nawet, to zdecydowanie łatwiej po prostu poświęcać raz na jakiś czas kilkanaście minut na backup.
Nie tylko komputery
Jednym nic nigdy się nie psuje, innym wszystkie sprzęty padają regularnie. Ja jestem gdzieś w środku, łapię się do klasycznej grupy osób, którym raz na jakiś czas coś się psuje. Z ciekawostek – dawno, dawno temu zmieniałem telefon na któryś z aparatów Sony Ericsson. Podczas jednej z rozmów ze znajomą z Japonii dowiedziałem się ciekawej rzeczy, a w zasadzie żartu, anegdotki. Młodzi Japończycy zwykli niegdyś mówić, że urządzenia od japońskiego koncernu posiadają wbudowany „Sony Timer”, który psuje je chwilę po końcu gwarancji. Śmiałem się, bo to fajny przesąd usprawiedliwiający albo nieumiejętne korzystanie ze sprzętu, albo wytłumaczenie własnego pecha. Śmiałem się oczywiście do czasu, kiedy miesiąc po upływie gwarancji totalnie padł mi joystick w telefonie. Niedługo potem podobny los spotkał słuchawki, również od Sony i również w momencie kiedy nie mogłem ich już zareklamować. No ale „Sony Timer” w kabelku?
Idealne wyczucie czasu
Są momenty, kiedy zaczynam wierzyć w złośliwość rzeczy martwych. Zbyt często życie stawia mnie przed sytuacjami, kiedy któreś z urządzeń przestaje działać dokładnie wtedy kiedy jest potrzebne. Uszkodzona karta SIM dwa dni przed wylotem za granicę? Drukarka dzień przed wydrukowaniem pierwszego rozdziału pracy magisterskiej? A może karta pamięci do aparatu dzień przed wyjazdem na wakacje? Każdy z tych sprzętów miał przecież tyle dni i musiał wybrać akurat najgorszy moment. Przypadek? Nie sądzę.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu