Osiem miesięcy pozbawienia wolności za brak moderacji postu. Taki wyrok zapadł kilka dni temu w Tajlandii. W mediach natychmiast zawrzało po tym werdy...
Osiem miesięcy pozbawienia wolności za brak moderacji postu. Taki wyrok zapadł kilka dni temu w Tajlandii. W mediach natychmiast zawrzało po tym werdykcie i zaczęto zadawać pytania o wolność słowa w Internecie. Mimo iż sprawa dotyczy azjatyckiego państwa, to temat jest dość uniwersalny i odnosi się do każdego Internauty – czy coś takiego, jak wolność całkowita w wirtualnej rzeczywistości jest w ogóle możliwe? I co najważniejsze: czy jest nam ona potrzebna?
Na początek warto w skrócie streścić wydarzenia, jakie miały ostatnio miejsce w Tajlandii. Sąd skazał tam na karę 8 miesięcy pozbawienia wolności (w zawieszeniu) niejaką Chiranuch Premchaiporn – szefową serwisu Prachatai. Ów serwis skupia się na obronie praw człowieka, zagadnieniach związanych z NGO oraz ruchach społecznych i z założenia ma tworzyć alternatywę dla oficjalnych mediów. Na jego stronie pojawiły się komentarze, w których krytykowano głowę państwa (w ramach ciekawostki można wspomnieć, iż 84-letni król Bhumibol Adulyadej zasiadł na tronie w roku 1946). W Tajlandii obraza majestatu jest całkowicie zabroniona, a osoby łamiące owe zakazy narażają się na poważne kary (nawet kilkanaście lat za kratkami). W tym przypadku sprawa jest jednak dużo bardziej złożona.
Nie chodzi w niej już tylko o krytykowanie króla (nadal jest to postać szanowana w kraju, ale w roku 2006 rodzina królewska zaangażowała się w pucz, co wywołało falę protestów w samej Tajlandii i poza jej granicami), lecz odpowiedzialność za słowa innych. Wszak autorem komentarza na stronie nie była szefowa serwisu, lecz anonimowy internauta. W uzasadnieniu wyroku sędzia stwierdził, iż Chiranuch Premchaiporn nie reagowała na krytyczne wpisy pod adresem króla i widniały one na stronie przez dwadzieścia dni. Innymi słowy, nie zrobiła nic, by chronić majestat władcy. A to czyni ją winną. Kobietę skazano na 625 dolarów grzywny i rok pozbawienia wolności (w zawieszeniu), ale natychmiast wyrok zmniejszono do 8 miesięcy z uwagi na współpracę oskarżonej z wymiarem sprawiedliwości i nienaganną opinię, jaką cieszy się ona w kraju. Choć sama skazana uznała karę za rozsądną, to przyznała, iż liczyła na uniewinnienie. Prawdziwa burza rozpętała się jednak w Sieci i wokół niej.
Zaczęto zadawać pytania, czy operatorzy sieci komórkowych odpowiadają za słowa swoich abonentów i natychmiast udzielano na nie odpowiedzi: nie odpowiadają. Z jakiego powodu zatem w Internecie sprawa ma wyglądać inaczej? Dlaczego w Sieci, uważanej za ostoję swobód i wolności słowa, łamane są podstawowe prawa? Pojawiły się także uzasadnione obawy, iż teraz moderacja w Internecie w Tajlandii będzie wyglądała zupełnie inaczej i w pewnym momencie może przybrać absurdalne kształty. A to zaszkodzi jego rozwojowi w tym kraju i negatywnie odbije się na gospodarce. Znaczna część obserwatorów jest zgodna: Tajlandia oblała ważny test, a skutki ostatniej decyzji mogą być dość poważne. Ktoś powie: przecież mowa o kraju i regionie, w którym z prawami człowieka bywa różnie i doniesienia tego typu należy traktować raczej jako ciekawostkę, niż widmo realnego zagrożenia np. dla europejskiego Internetu. Czy aby na pewno?
Bez wątpienia nie grożą nam takie ograniczenia, jakie obowiązują Internet w Chinach, czy Iranie, ale sprawa z Tajlandii wydaje się całkiem możliwa do powtórzenia i na naszym podwórku. Przykładem może być Aleksiej Nawalny – rosyjski bloger, który ostatnimi czasy regularnie trafia do aresztu z powodu krytyki wobec władz, rosyjskiego systemu politycznego i wszechobecnej korupcji. Pojawią się oczywiście glosy, iż w Rosji jest to standard. Nie do końca można się z tym jednak zgodzić – akurat Internet rozwija się w tym kraju dość sprawnie i samodzielnie, a przykład Nawalnego nie jest regułą, lecz raczej odstępstwem od niej. Znam przynajmniej kilka osób, które będą przekonywały, iż Rosja to nie Europa i nadal nie ma się czego obawiać, bo „nas” to nie dotyczy. Warto jednak rzucić okiem na obecną sytuację na Węgrzech, by podważyć to twierdzenie.
Unia Europejska już od dłuższego czasu zastanawia się, jak wybrnąć z sytuacji, którą zafundowała Wspólnocie partia Fidesz oraz jej przewodniczący (i premier zarazem) – Victor Orban. Nie będę się wdawał w dyskusje na temat polityki Orbana i jego decyzji, ale sygnał płynący z węgierskich mediów (przynajmniej tych będących poza sferą wpływów państwa) jest jasny: władza przykręca śrubę i dotyczy to także Internetu. Skoro doszło do tego na Węgrzech, stanowiących centrum zjednoczonej Europy, to na jakiej podstawie można wykluczyć, iż podobne praktyki nie będą stosowane w innych „cywilizowanych krajach” (w tym w Polsce)? Aby nadać całej sprawie więcej pikanterii warto odwrócić pytanie: czy Internet faktycznie powinien być totalnie niezależną strukturą?
Jeżeli przypomnimy sobie wydarzenia sprzed kilku miesięcy, w których główną rolę odegrała strona stworzona prze holenderską nacjonalistyczną Partię Wolności, to zaczniemy w to wątpić. Jej target stanowili Holendrzy niezadowoleni (choć można tu użyć mocniejszych słów) z obecności w ich kraju imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej. Portal zachęcał do dzielenia się swoimi spostrzeżeniami (z założenia negatywnymi) na temat Polaków, Bułgarów, czy Rumunów. Należy oczywiście wspomnieć, iż strona została źle przyjęta przez większość Holendrów i potępiono jej twórców za szerzenie nienawiści i dyskryminację, ale jednocześnie holenderski rząd stwierdził, iż serwis nie narusza obowiązującego prawa i nie będzie w tej sprawie interweniował. Pojawia się zatem poważny dylemat: ważniejsza jest wolność wypowiedzi w Internecie, czy walka z dyskryminacją?
Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Powinniśmy za wszelką cenę bronić wolności słowa w Sieci, czy należy jednak wprowadzić pewne ograniczenia i liczyć się z konsekwencjami w przypadku łamania owych zakazów?
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu