Wolność słowa - jedna z fundamentalnych norm cywilizacyjnych nie może być traktowana zerojedynkowo. Prawo do niezaburzonego wyrażania swoich poglądów - publicznie brzmi pięknie, ale i na nie należy nałożyć pewne ograniczenia, które spowodują, że nie będzie ono godzić w wolność innych jednostek. Tego chyba nie rozumie sąd federalny w stanie Virginia (USA), gdzie zapadł wyrok właściwie zabraniający politykom blokowanie innych użytkowników w mediach społecznościowych.
Ten sąd bardzo dziwnie rozumie "wolność słowa". I to w kraju uchodzącym za jej wzór...
Werdykt sądu odnosi się do Phyllis Randall, członkini Rady Organów Nadzoru dla hrabstwa Loudoun, która zdecydowała się zablokować na Facebooku Briana Davisona, który oskarżył m. in. ją o korupcję przy okazji sprawowania urzędu. Ów krok został poczytany jako pogwałcenie warunków wolności wypowiedzi: Randall usunęła oskarżający ją post ze strony, po czym przy pomocy mechanizmów moderacji Facebooka zabroniła Davisonowi publikować kolejne treści oraz korzystać z wiadomości prywatnych na fanpage'u. Sprawa znalazła swój finał w sądzie, gdzie po przedstawieniu materiału dowodowego, sąd uznał rację Davisona, który jak się okazuje, nie powinien zostać zablokowany.
Taki wyrok w USA może mieć poważne konsekwencje dla dalszego postrzegania wolności słowa
Obrona Randall wskazywała na fakt, iż wspomniana strona nie wykorzystywała żadnych instytucji rządowych do zarządzania stroną, przez co nie można jednoznacznie stwierdzić, że je oficjalnie reprezentowała. Nie przeszkodziło to jednak Jamesowi Cacherisowi - sędziemu przyznać racji powodowi, twierdząc iż Randall dopuściła się kroku, który pogwałcił prawo do wolności wypowiedzi. Facebook został uznany za przestrzeń publiczną, w której należy dbać o wolność - również w zakresie słowa.
Co ciekawe, ów wyrok może wpłynąć na sprawę dotyczącą Donalda Trumpa. Phyllis Randall nie poniesie dodatkowych konsekwencji przez orzeczony wyrok, jednak prezydent USA może mieć już pewne kłopoty - w szczególności wizerunkowe. Chodzi o pozew skierowany do sądu przez The Knight First Amendment Institute, który podważa legalność blokowania niektórych użytkowników na Twitterze przez Donalda Trumpa. Według członków instytutu, takie działanie polityka również godzi w fundamentalną wolność słowa.
Donald Trump jest znany z ogromnej aktywności w tym medium społecznościowym, co spotyka się z różnym odbiorem wśród internautów. Istnieje spore grono osób, które absolutnie nie aprobują sposobu sprawowania urzędu przez 45. prezydenta USA. Te osoby natomiast bardzo chętnie dają upust swoim nastrojom, oczywiście atakując polityka. Należy wspomnieć, że Donald Trump jest niesamowicie kontrowersyjną osobą w kręgu światowej polityki i w sumie takie zjawiska nie są dziwne. Niemniej, nie należy przy tej okazji wypaczać idei wolności słowa.
Dlaczego? Bo wolność słowa nie oznacza absolutnej swawoli w wypowiadaniu się. Współczesna cywilizacja stoi właśnie w rozkroku między zachowaniem zdrowego statusu quo odnośnie rozumienia fundamentalnych praw, a rozszerzeniu ich działania w taki sposób, który ostatecznie może naruszyć prawa innych jednostek. Polityczna poprawność jest tego świetnym przykładem - nie można nazywać pewnych rzeczy po imieniu tylko dlatego, że mogłoby to urazić pewne grupy. I jednocześnie, szuka się naruszeń wolności słowa tam, gdzie ich nie ma, albo tam, gdzie blokada mogła być zasadna. Zabranie - również politykom możliwości odcięcia się od trolli, hejterów nie jest dobrym pomysłem i wylano tutaj dziecko z kąpielą. Potrzebne jest rozwiązanie kompromisowe - może oddzielny, obarczony koniecznością weryfikacji mechanizm. Ale z pewnością nie "zakaz", który może mieć w przyszłości poważne konsekwencje.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu