Ostatnia podróż samolotem przekroczyła wszelkie granice absurdu. Wizz Air zapewniło mi emocjonalny rollercoaster.
Wszystko idzie zgodnie z planem, aż zamykają gate’a przed nosem
1 sierpnia, godzina 6:00 — to właśnie wtedy samolot z lotniska na Okęciu miał ruszać w kierunku Londyn Luton. Standardowo pobudka chwilę po 3 w nocy i łapanie taksówki pod drzwi odlotów. Fakt, że ten dzień nie rozpoczął się najlepiej — najpierw problemy ze złapaniem jakiejkolwiek taksówki, a już po dostaniu się na lotnisko, kolejna niespodzianka w postaci… kolejki do kolejki. Długa, zawijana linia przed bramkami bezpieczeństwa to był dopiero początek — przed zeskanowaniem karty pokładowej czekała mnie druga kolejka podobnej długości, która szła niemal do końca okienek do nadawania bagaży rejestrowanych. W takich sytuacjach jednak trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Polecamy na Geekweek: Robot będzie pilotował samoloty. Wystarczy, że raz przeczyta instrukcję
Kiedy wreszcie udało mi się przejść przez bramki, od razu poszedłem na kontrolę paszportową, a z tamtego miejsca prosto pod gate’a. Fakt, że nie miałem dużo zapasu — była około 5:40, kiedy podszedłem pod gate’a, gdzie była ustawiona kolejka do autobusu. Kiedy się w niej ustawiłem i przygotowałem kartę pokładową oraz dokumenty, Pani z Wizz Air wstała i zamknęła bramkę, mówiąc, że dokumentacja jest zamknięta i to koniec wpuszczania pasażerów. Chociaż zarówno przede mną, jak i za mną, stało jeszcze kilka osób, po prostu nie zostaliśmy wpuszczeni do busa, który odjechał w stronę samolotu dopiero po chwili stania w miejscu. Początkowa konsternacja przerodziła się w złość u większości pasażerów, ale po krótkiej dyskusji okazało się, że klamka zapadła — do samolotu nie jesteśmy w stanie się dostać, co zostało dobitnie przekazane pasażerom czekającym przed bramką, chociaż wcale nie zostało wyjaśnione. Warto dodać, że nie było żadnych głosowych komunikatów, jakoby wkrótce bramka miała zostać zamknięta — nie mówiąc już o wezwaniach imiennych.
Nie pozostało nic innego, jak po prostu się wrócić. W tym celu musieliśmy opuścić strefę paszportową, co wymagało ponownego pokazania dokumentów — i podczas tego procesu Pan odpowiedzialny za wypuszczenie nas z tej strefy sam zapytał się, o co chodzi, bo łącznie do tej chwili „koło 10 pasażerów” z tego samego lotu się wraca, co nie zdarza się często; i faktycznie, zdarzają się nieobecni w samolotach, ale do tej pory zdarzyło mi się spotkać z chyba maksymalnie czterema pustymi siedzeniami. Nigdy nie była to liczba dwucyfrowa. Małą grupą, z którą wychodziłem ze strefy paszportowej, wróciliśmy do głównego korytarza i poszliśmy do okna informacyjnego Wizz Air, żeby zapytać się, co dalej w takiej sytuacji. Kolejny lot do Luton dopiero o 17:30, więc dostaliśmy informację, że albo można kupić nowy bilet na kolejny lot, albo zapłacić za przebukowanie lotu (droższe od całkowicie nowego biletu). Z tą informacją zostaliśmy o 6:10 w hali odlotów na Okęciu, cały czas nie mając świadomości, dlaczego finalnie na pokład nie weszliśmy — a ludzi w okienku informacji tylko przybywało.
Wróciłem się więc kilka godzin później na planowany o 17:30 lot, ale żeby uniknąć już podobnej sytuacji i pierwszy raz w życiu ustawić się w kolejce jako pierwszy, żeby tym razem na pewno zostać wpuszczonym do autobusu do samolotu, na lotnisku siedziałem już chwilę przed 15. Nie byłem jedyny, gdyż lwia część osób, które rano nie zostały wpuszczone na samolot, również siedziała już pod bramką — i jedna z osób powiedziała mi, że rzekomo łącznie około 20 osób nie weszło na pokład. Nie wiem, czy to prawda, lecz jestem w stanie w to uwierzyć — w końcu sam wychodziłem ze strefy paszportowej w dość sporej grupie i pracownik lotniska potwierdził, że jest to niecodzienna sytuacja. Co jednak zabawne, to fakt, że samolot został dwukrotnie opóźniony. Najpierw z 17:30 na 18:40, a później na 19:15 — lecz w praktyce ruszyłem w stronę stolicy Wielkiej Brytanii dopiero około 19:40. Wyleciałem więc niemal 14 godzin później, niż miałem. A dlaczego? Nie wiem po dziś dzień.
To dopiero początek
Po tych przebojach myślałem, że to już koniec lotniczych przygód. Cóż… nic bardziej mylnego. Wracałem następnego dnia, bo był to szybki służbowy wypad — wylot z Luton był planowany na 2 sierpnia na godzinę 19:45. Wszystko szło zgodnie z planem, do momentu, kiedy nie zaczęliśmy schodzić po schodach w dół do bramek, po których mieliśmy wejść do autobusu wiozącego nas do samolotu. Nagle wszyscy się zatrzymali, po chwili ludzie zaczęli siadać na podłodze… i taka sytuacja trwała przez ponad godzinę. Sami zobaczcie, w jakich warunkach czekaliśmy.
Paradoksalnie miałem wielkie szczęście, że zostałem na korytarzu ze schodami — przy suficie był wiatrak, dzięki któremu mogliśmy jakkolwiek oddychać. Sytuacja wyglądała gorzej w pokoju z kolejką do bramek, gdzie ludzie siedzieli ściśnięci na podłodze. Było tam niezwykle duszno, a w konsekwencji dzieci wpadały w panikę i rodzice wyprowadzali kilkuletnią zapłakaną dziewczynkę do toalety na górę, tak naprawdę nie wiedząc, czy zdążą na samolot. Dlaczego? Bo przez cały czas siedzenia w korytarzu nie dostaliśmy absolutnie żadnej informacji; nikt nie przyszedł wyjaśnić, czym jest to spowodowane ani o co chodzi.
Finalnie okazało się, że… samolot przyleciał, ale „bez załogi” — cokolwiek to znaczy. Po ponad godzinie siedzenia na podłodze czy schodach Wizz udało się skleić jakąś ekipę i trafiłem do samolotu po niemal dwóch godzinach, lecz to wcale nie oznaczało startu. Po pół godziny siedzenia na pokładzie obsługa samolotu pytała się, czy wśród pasażerów jest jeszcze jakiś pracownik linii, bo brakuje im jeszcze jednej osoby. Nikt nie ma pojęcia, jak ta historia się zakończyła, gdyż chwilę później zostało nam przekazane, że jakiś pasażer wybiegł z samolotu i musimy przejść kontrolę bagaży podręcznych w celu bezpieczeństwa. Połowa samolotu przerażona, druga połowa roześmiana — a finalnie nikt nie wie, o jakiego pasażera chodziło, w istocie nikt niczego nie widział, a czy załoga samolotu stała się kompletna i znalazła się jeszcze jedna osoba? Nikt nas nie poinformował.
Całkowite zero informacji. ZERO. Siedzenie ponad godziny w gorącym i ciasnym korytarzu, płaczące dzieci, przerażeni pasażerowie, panujący chaos i konsternacja. Żadnej informacji ze strony linii lotniczej o czymkolwiek. Nikt nie dostał kubka wody w tej sytuacji. Wisienką na torcie były SMS-y o opóźnieniu lotu, które przyszły dopiero chwilę po wylądowaniu w Warszawie — dzięki za cenną informację.
Absurd. Kpina. Brak szacunku. Zero informacji, a w konsekwencji najpierw złość i frustracja, zmarnowane kilkanaście godzin, a później panika i przerażenie wśród pasażerów. Krótka podróż do Londynu okazała się niekończącym się szaleństwem pełnym kosmicznych wydarzeń. Nigdy nie zostałem tak źle potraktowany na lotnisku, jak tym razem przez Wizz Air; i mam wielką nadzieję, że nigdy więcej taki incydent się nie powtórzy.
Stock Image from Depositphotos
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu